poniedziałek, 3 grudnia 2018

Świąteczna wishlista bez kitu - prezenty i zakupy

Świąteczna wishlista bez kitu - prezenty i zakupy
Nie wiem jak jest u Was, czy to kontrowersja lub temat tabu, ale prezenty pod choinkę nie tylko w mojej rodzinie są jednymi z większych bolączek. Babcia kupująca skarpety lub rajstopy w rozmiarze dwa razy za dużym, wypychanie paczek bombonierkami, żeby tylko tam coś było… No przecież to nie ma sensu!



Ostatnio wpadłam na pomysł, żeby zacząć tworzyć swoją wishlistę. Co na nią wybrałam, napiszę Wam pod koniec wpisu, na razie skupię się na innych aspektach. 
Kupowanie co popadnie, bo wypada - no tak. Każdy lubi dostawać prezenty, może te niespodziankowe są lepsze, ale tylko wtedy, kiedy naprawdę jesteśmy z nich zadowoleni! Przyznajcie się z ręką na sercu - wolicie dostać prezent niespodziankę, czy taki, jaki faktycznie Wam się przyda?

Co kupić dziecku?


Wiele prezentów = większe koszta, zwłaszcza, jeżeli mamy sporą rodzinę, a już całkiem, kiedy w tej rodzinie jest sporo dzieci. Wiadomo, że one najbardziej cieszą się z tych prezentów, ale czy myślimy też o tym, że zaraz po rozpakowaniu trafiają one do skrzyni obok innych, początkowo lubianych zabawek, i nieraz tam już zostają… Ten fakt najbardziej skłania mnie do planowania prezentów i ustalania „co komu”. W przypadku dzieci właśnie bardziej spektakularny prezent, kupiony przez pół rodziny, ma szansę na zostanie prawdziwym hitem i bohaterem zabaw na długi czas, a kolejny świecący samochodzik, czy gadająca lalka… No cóż.


Drogi prezent to lepszy prezent?


Prezent wyżej punktowany, to przeważnie dobry jakościowo, niekoniecznie niewiadomo jak drogi, lecz jednak potrzebny danej osobie i po prostu spersonalizowany. Drogie prezenty mogą być jeszcze bardziej nieprzydatne niż te z „chińczyka”. Na kupno prawdziwie super prezentu, nie oszukujmy się, mają szansę tylko te osoby, które dobrze się znają, są blisko, właśnie z najbliższego otoczenia. Nawet mała rodzina nie spędza ze sobą wiele czasu, jeśli poszczególne najmniejsze jej komórki mieszkają choćby w innych miastach. Inaczej wymaga to o wiele większego zaangażowania, przeprowadzenia niejako wywiadu lub pytania wprost, co tę przyjemność trochę odbiera. 
Prezent każdy dla jednego, to dobra opcja. Nieraz takie metody były praktykowane wśród członków jednej klasy czy w pracy - ustalamy budżet i losujemy, dla kogo mamy prezent przygotować. Wtedy o wiele łatwiej zrobić potrzebny resaerch tylko dla jednej osoby. Wtedy i budżet może być wyższy, i poziom dopasowania takiego podarunku.


Pieniądze na prezent? 


Od kilku lat dostaję w prezencie pieniądze. Jest to bardzo dobry sposób na „wymiganie się”. Z drugiej strony jednak - nie do końca widzę w tym sens. Kiedy każdy dorosły obdaruje się nawzajem (załóżmy 50 zł) to też tak, jakby nie obdarował drugiego niczym. Bez sensu. Ja jako student, wnuczka i osoba niezarabiająca mam farta, bo tej kasy nie muszę przekazywać dalej, innym i mam szansę sobie coś kupić, obdarowując drobnymi podarunkami innych, co też jest bez sensu, jak wspomniałam wyżej. Dlatego starałam się zawsze wymyślić coś małoinwazyjnego - ramka ze wspólnym, rodzinnym zdjęciem, dobra herbata, która zawsze zostanie wypita lub słodycze… Choć sama nienawidzę ich otrzymywać, bo później wypadałoby je zjeść!


Przykładowa wishlista prezentów pod choinkę dla kobiety


W tym roku zrobiłam konkretną wishlistę z różnym budżetem. Pierwszy wymarzony prezent kosztuje niewiele ponad 50 zł i jest to krem Fridge - polskiej marki kosmetyków naturalnych z absolutnie obłędnym składem. Najlepiej ten pod oczy, bo nie znalazłam jeszcze lepszego, a ten jest mega dobrze się zapowiadający. Drugi, odrobinę droższy prezent - choć niekoniecznie - to duża świeca Wood Wick. Sporo dobrego się o nim naczytałam, mają knoty z prawdziwego drewna, strzelają jak drewno w kominku, takie w miniwersji, a do tego obłędnie pachną. Około stówki są wszelakie pędzle MBrush by Maxineczka - z każdego (oprócz do eyelinera) bym się ucieszyła! Najlepiej 06 lub 07, bo są to cuda blendujące, a na razie nie używam zbyt wielu kosmetyków. 130 zł i ciut wzwyż - koszula nocna, taka wiecie, z prawdziwego zdarzenia, co najmniej do kolana, biała, z bawełny najwyższej jakości! Mamaginekolog narobiła mi poważnej ochoty na swoją Dalię, która jeszcze nie jest w sprzedaży! Najdroższy prezent na liście to odkurzacz iLife, ten co sam odkurza. Moi rodzice taki mają (chyba wersją v4) i są zadowoleni. A ja mam bzika na punkcie podłogi, jakby sobie jeździł raz na dwa dni, to ja miałabym psychiczny komfort absolutny!
W zeszłym roku zbieraliśmy na prezent razem z chłopakiem i padło na robota planetarnego Kenwood - jest cudny, na pewno więcej Wam o nim kiedyś napiszę, jeśli tylko będziecie chcieli :) Pod uwagę braliśmy wtedy też konsolę, ale jesteśmy już za duzi i jednocześnie jeszcze za młodzi, żeby sobie kupić. Może kiedyś.
Dajcie znać, co myślicie o mojej wishliście i podejściu do prezentów. Moje propozycje dla włosomaniaczki oczywiście też się jeszcze pojawią, a póki co - do następnego! <3


P.S. Jeśli tęsknicie, a nie macie pojęcia o co chodzi z tym obrazkiem powyżej, to koniecznie wejdźcie na YouTube, bo tam czekają już moje dwa Vlogmasy!

czwartek, 29 listopada 2018

Wygrałam włosy!

Wygrałam włosy!
Oj brzmi to dziwnie i prowokacyjnie, ale tak teraz myślę. Pierwsze wrażenia i szok minął, już kilka tygodni żyję z nimi w harmonii. Jest naprawdę dobrze.
Minimalna pielęgnacja zdaje świetnie egzamin - myję je delikatnym szamponem, nawet nie zawsze czeszę, a one żyją własnym życiem i dają mi żyć! Mają fajną i dla mnie satysfakcjonującą objętość i czasem nawet się trochę pofalują. To chyba było dla mnie ostatnio najważniejsze. Nawet nie znajduję zbyt wielu powodów do narzekania - mycie co 3 dni, skóra w porządku, nawet nie wypadają jakoś specjalnie, czeszę jak wcześniej - jak już, to co mycie, więc na taki tryb wypadających jest bardzo mało. Może przesilenie minęło, a może uspokojenie psychiki w tej płaszczyźnie podziałało. Nie wiem, ale podoba mi się to! Dodatkowo teraz nie są nigdy spięte, co początkowo mi przeszkadzało, ale przyzwyczaiłam się, a do tego skóra odetchnęła od ciasnych koków i kucyków. Są na tyle krótkie, że ciągle rozpuszczone nie przeszkadzają w codziennych czynnościach. Nawet do garnków jakoś nie wpadają!

Longbob czyli włosy do ramion
Chciałam Wam to napisać, bo pytacie, czy żałuję. Teraz wiem na pewno - WCALE! Oczywiście, że super by było mieć zdrowe i długie włosy, ale nic straconego, w końcu przecież rosną. Już zauważyłam spory odrost (nie po innym kolorze przy skórze, he he, a po długości), bo teraz mogę zgarnąć je do przodu na ramiona, a wcześniej same wracały do tyłu.
Jeszcze ich nie zmierzyłam - ani objętości kucyka, ani długości pasm. Sama nie wiem dlaczego, może żeby samej sobie znowu nic nie narzucać, albo nie czuć presji. Tak jest naprawdę zdrowiej - dla psychiki przede wszystkim. Teraz to wiem!

Moje włosy do ramion i naturalne odrosty
Jedyna i ostatnia kwestia nie dająca mi spokoju właśnie w temacie włosów to ich kolor. Myślałam, że dam radę je zapuścić do naturalek i zostawię je w spokoju, ale coraz gorzej się z nimi czuję. Już nawet nie chodzi o te odrosty i różnicę, ale o to, że tego mojego koloru widać coraz więcej i... JEST OKROPNY! Kurczę, przecież nie bez przyczyny je zafarbowałam po raz pierwszy i robiłam to już od końca gimnazjum jakimiś piankami koloryzującymi i w końcu henną. Po prostu ich nie znoszę i tego chyba nie zmienię... przykro mi, bo nic im nie jest, ale... A każde „ale” oznacza, że nie jest tak, jak ma być. Od początku się nie zarzekałam i chyba ta chwila nadchodzi. Chwila powrotu do henny, bo to najlepsze cudo, z jakim miałam w kwestii włosów do tej pory doświadczenie! Zdania na ten akurat temat nie zmienię ♥️
Pytałam Was już dwa razy na Instagramie, co byście zrobili na moim miejscu - cały czas jest mniej więcej 2:1 dla henny. U mnie też tak jest, starałam się walczyć z tymi dwiema częściami rozsądku, ale nie wygram, już to wiem.
Kto jest za? :)

Długie hennowane włosy z wiosny

środa, 31 października 2018

Kobieta zmienną jest - moje drastyczne cięcie

Kobieta zmienną jest - moje drastyczne cięcie
Wszystko zaczęło się od henny, budowania koloru, zachwytu nad blaskiem, kondycją włosów, znowu kolorem... Gdy osiągnęłam mój wymarzony rudy, trafiłam na glutek lniany i zaczęła się moja falowana przygoda. Ale było radości, jak włosy zaczynały mi się nawet trochę podkręcać po fazie na ombre... Rozjaśnianie jednak dało w kość moim końcówkom, mimo że pielęgnowałam je jak resztę, to było to za mało, bo porowatość i struktura się zmieniły. Potem nakładałam tylko na końce hennę w nadziei, że je zalepi, ale włosy były tak osłabione, że nie zadziałało aż tak dobrze, żeby przywrócić im pierwotną kondycję. Plątały się i mimo, że dużo ładniej falowały i nawet uświadczyłam rulona kilkukrotnie, to jednak przy myciu dawały w kość. W styczniu ścięłam 18 cm, TU możecie zobaczyć tamto cięcie i było o niebo lepiej. Niestety moje ombre sięgało o wiele wyżej, bardzo ładnie przechodziło się z ciemniejszymi włosami, ale kilka tygodni po cięciu znowu zbierało żniwa frustracji przy rozczesywaniu. 


Myślę, że pamiętacie każdy z tych etapów, każdy był dla mnie budujący, bardzo wiele nauczyłam się o swoich włosach, o pielęgnacji, jej metodach, stylizacji, składach i produktach. Ale przyszedł kryzys. Włosy zaczęły mi wypadać, sporo się przerzedziły, psychicznie czułam się z nimi źle, z mycia na mycie coraz gorzej. Wyjechałam na dość długo i przyszedł czas na odpoczynek od włosów. Myłam je tylko i czesałam, nawet nie zawsze. Były mega lśniące, ale płaskie, skręt całkiem przestał się utrzymywać, a końcówki robiły się suche i sianowate. Od henny też zrobiłam sobie przerwę. Zmagania wewnętrzne i wywód na temat decyzji zawarłam już w poście Chwyć życie za włosy, jeśli potrzebujecie poznać więcej moich wewnętrznych powodów, to zachęcam do przeczytania. Tam też ostatnie oficjalne (jakkolwiek to nie brzmi) zdjęcia moich długich włosów.
Pomysł na obcięcie włosów pojawiał się już w Stanach. Przemykał przez myśl i znikał, ale jednak wgryzał się w moją psychikę. Początkowo prawie z płaczem z grzebieniem nad wanną mówiłam sobie, ze zetnę je na chłopaka, żeby mi w końcu dały spokój, bo nie mogłam sobie poradzić z ich czesaniem.
Definitywna decyzja zapadła już po powrocie, ale do końca nie wiedziałam, jaki będzie efekt końcowy. Spodziewałam się czegoś do ramion, włosy bardzo chciałam obciąć tak, żeby można je było do czegoś wykorzystać. Widzicie tutaj, że przygotowano mi warkocze na równej wysokości i tak obcięto. Wydaje się to dużo, ale specjalnie te obcięte włosy zważyłam i wiecie co? To nawet niecałe 50 gram... Mam nadzieję, że uda mi się zrobić z nich taśmę, którą będę mogła wykorzystać do zagęszczenia tych, które zostały. Poza tym są ładne, widać na nich ombre...


W pelerynce wyglądałam jeszcze śmiesznie, ale już wiedziałam, że nie będzie źle. Dość dobrze współgrają z moją dużą twarzą. 


Zdecydowałam się na cięcie na prosto, bo bardzo długo to już za mną chodziło. Straciłam skręt, objętość i chęć posiadania długich włosów, więc uznałam, że to będzie najlepsza decyzja. 


Wysuszone na szczotkę prezentują się właśnie tak. Jest to bardzo klasyczna fryzura, czuję się w niej dobrze, a nawet mogę spiąć kucyka czy koka, czego w sumie nawet nie oczekiwałam. 
Dopiero dwa mycia za mną, włosy jako tako się zaginają, nie jest ani lepiej ze skrętem, ani gorzej, jakoś. Ale dzięki ploppingowi do góry nogami jestem w stanie mega podbić sobie objętość, bo te krótkie włosy z tyłu podbijają te na wierzchu. Jestem zadowolona. I nie płakałam :D Na stronę i na insta wrzucę Wam filmik z obcinania, moja mina po odłożeniu warkoczy na stół - bezcenna. To był największy szok i moment, kiedy już dotarło do mnie, że jest za późno. Ciach i już! 


Cięcie zostało oczywiście wykonane w salonie Luna w Ząbkowicach Śląskich, każde moje cięcie od pewnego czasu wykonuję tam i za każdym razem wychodzę zadowolona, bo moje sugestie są wysłuchiwane i wcielane w życie, za każdym razem jest rozmowa i pełna konsultacja. Jeśli chcecie namiary, to wejdźcie TU. Przekieruje Was do nich na stronę na fb.

A, no i moje odrosty! Tak, na razie zamierzam z nimi chodzić. Dopóki nie osiwieję, mam plan na naturalki, później na pewno wrócę do henny, bo henna to życie dla włosów, a nie śmierć od chemii i niszczycielskiego jej działania na strukturę. Także nie mówię nie, trochę też obawiam się już mówić hop, bo nie mam 100 procent pewności, że nagle nie zrobię odrostu... Kobieta zmienną jest i czasem tych zmian potrzeba bardziej niż czegokolwiek, żeby znowu ruszyć do przodu z nową motywacją! Wszystkim Wam życzę nieustającej energii do działania i szczęścia z bycia tym, kim jesteście <3

niedziela, 28 października 2018

Zawsze jest powód, czyli dlaczego włosy wypadają

Zawsze jest powód, czyli dlaczego włosy wypadają
Znowu jesień i, jak liście spadają z drzew, nam zaczynają wypadać włosy… Jeśli rozwiązania szukacie u mnie, to na pewno widzieliście już wpis z zeszłego roku - dostępny pod TYM linkiem. W tym roku nie będę pisać bezpośrednio o tym, co robić, żeby temu zapobiec, ale o tym czym wypadanie najczęściej jest spowodowane. Oczywiście nie odkryję tu przed Wami jakiś niesamowitych, kosmicznych powodów ani tajemnych środków zaradczych, bo wszystkie przyczyny leżą w naszym organizmie. Praktycznie wszystkie czynniki ostatnio pośrednio zostały już wspomniane, ale chcę te dane usystematyzować. Przy okazji może łatwiej będzie Wam też zapamiętać, że dbanie o siebie jest najważniejsze.



Najtrudniejszą przyczyną do samodzielnej walki jest łysienie. Uwarunkowany genetycznie zanik mieszków włosowych, powodujący początkowo tylko wypadanie, a przechodzący w widoczne przerzedzenia i trwale widoczną gołą skórę spomiędzy włosów nie jest wyrokiem. Dodatkowo jest bardzo szkodliwy dla psychiki. Często kobiety nie radzą sobie z tym problemem, kumulują w sobie dodatkowy stres, poczucie bezsilności… A proces łysienia jest jak najbardziej do zahamowania, a nawet do częściowego cofnięcia pod odpowiednią opieką specjalisty. Pamiętajcie - gdy ktoś w rodzinie wyłysiał, a wam zaczynają lecieć włosy, a zależy wam na nich - nie zwlekajcie. Odpowiednio wyedukowany trycholog boryka się z takimi problemami na co dzień w swojej pracy i na pewno może pochwalić się skutecznymi terapiami na pacjentach z podobnym problemem.

Wspomniany wyżej stres, depresja oraz inne choroby skórne i wewnętrzne, ale również stosowane leki czy terapie farmakologiczne bardzo często mają wpływ na wypadanie włosów. Choroby skóry głowy jak łojotokowe zapalenie skóry, łuszczyca, atopowe zapalenie skóry - wszystkie przeważnie występują w parze z wypadaniem. Można je skutecznie leczyć i obserwować poprawę, jednak zawsze istnieje ryzyko na nawrót choroby. Nie ma w tym wypadku czasu na wytchnienie w walce - odpowiednio dobrana do środków leczniczych pielęgnacja to częsty klucz do sukcesu. Grzybice i alergie to dodatkowe niesprzyjające czynniki zwiększające wypadanie. Nawet jednorazowa wysoka gorączka może je spowodować! 
Przeczytajcie kompendium o skórze głowy, żeby dowiedzieć się więcej.

Hormony to nasz największy wróg. Rozregulowane działanie gospodarki hormonalnej wpływa niestety na cały organizm, nie tylko włosy. Najczęściej przez hormony włosy wypadają nam po porodzie, gdy spada estrogen lub gdy mamy problemy z tarczycą. W obu przypadkach przywrócenie równowagi i stabilizacja normuje wypadanie, trwa to trochę, ale włosy utracone z takich przyczyn same odrastają. Zmiany hormonalne także są często częściowo powiązane genetycznie - osoby ze skłonnościami i przypadkami w rodzinie muszą bardziej uważać i trzymać rękę na pulsie. Tutaj uwaga - nawet środki antykoncepcyjne w niektórych przypadkach są w stanie pogorszyć sytuację.

To co jemy i jak odżywiony jest nasz organizm to pierwsza i podstawowa sprawa, na którą powinniśmy zwracać uwagę. Wszystkie składniki odżywcze dostarczane wraz z pożywieniem są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania wszystkich komórek. Niestety każde braki lub zachwianie równowagi odbija się najpierw na zewnątrz - skóra, włosy i paznokcie są niejako zwierciadłem stanu organizmu. Odpowiednie nawodnienie i dieta bogata w owoce, warzywa, kiszonki oraz pestki jest pewną gwarancją zapewnienia organizmowi niezbędnych składników. Pamiętajcie też o witaminie D, zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym.

Ostatnim czynnikiem mogącym wpłynąć na utratę włosów jest niewłaściwa ich pielęgnacja, ale ale! Przecież już wiemy, z TEGO wpisu, że wszystko, co dzieje się ze skórą głowy, ma wpływ na włosy. Także zacznijcie od skóry - nie nakładajcie na nią silikonów, róbcie peelingi, masujcie, a wszystko będzie ok. Oprócz tego mechaniczne i fizyczne uszkodzenia włosów poprzez ich rwanie i ciągnięcie także mogą się przyczyniać. Nie używajcie gumek z metalowymi elementami, nie zacieśniajcie kucyka, włosy rozczesujcie od dołu, stopniowo przesuwając się wyżej lub na mokro na odżywce - no i nie czochrajcie ich podczas mycia - dla przypomnienia :). Wysoka temperatura stylizacji i farbowanie chemiczne także zalicza się do czynników ryzyka, ale wszystko stosowane z umiarem i odpowiednimi środkami zabezpieczającymi jest dla nas. Nie dajmy się zwariować.

Trzymajcie się ciepło, pamiętajcie o czapce i do następnego!

sobota, 13 października 2018

Chwyć życie za włosy!

Chwyć życie za włosy!

Czyli oddziaływanie fryzury na psychikę i na odwrót na podstawie filmu i doświadczeń


Wróciłam do żywych i zarazem do Was, a teraz coś nowego - recenzja filmu! I nie będzie to zwyczajna ocena gry aktorskiej, scenariusza czy fabuły. To będzie moja indywidualna życiowa rozprawa o tym, jak włosy potrafią wpłynąć na nasze życie.


To, że nie mam włosów supełkowych ani nawet kręconych nie znaczy, że moje własne nie mogą wpływać na jakość życia i samopoczucie. Z mojej włosowej historii wiecie, że przez znaczną większość życia miałam długaśne fale. Czy z warkoczyków, czy po prostu nierozczesywane... te z dzieciństwa były dość szczęśliwe - czesane przez mamę lub inne osoby trzecie. Im dalej w las, tym jednak były krótsze. Sama nie do końca chciałam sobie z nimi radzić, zaczynając od mody na ścinanie i cieniowanie, powoli zawsze się ich pozbywałam aż do końca gimnazjum.
Jako dziecko wielokrotnie prosiłam mamę o kręcenie wałków, potem dostałam lokówkę... cóż, na punkcie loków zawsze miałam fioła. Sytuacja jest oczywiście całkowicie odwrotna do tej z filmu i na dużo mniejszą skalę, ale jednak odrobinę mam prawo się z nim utożsamiać... a w końcu dochodzimy do momentu przełomu - nikt mi włosów nie zniszczył, to ja sama przesadą w drugą stronę obrzydziłam sobie własne włosy do granic.
Mycie, czesanie, układanie, hennowanie... wszystko zaczęło być udręką, ciężarem, stresem i w końcu koszmarem.


Ile razy już płakałam u fryzjera, bo nie potrafił mnie uczesać... ile razy liczyłam na loki czy fale po pieczołowicie wykonanym podpinaniu czy ploppingu, a wychodziły posklejane strąki... W momencie gdy przestało mi się chcieć, tylko myłam i rozczesywałam przez pół godziny resztę splątanego ombre. Czy warto się męczyć? O zdrowe włosy warto, ale czy na pewno warto walczyć o długie i niesprawiające radości bezkształcie? Zapuszczam naturalny kolor, jak długo jeszcze...? Nie wiem. Kocham swój wiśniowy rudy, uwielbiam się w tym kolorze, ale zmęczyłam się nieprzewidywalnością henny. Nie znoszę się w koku, ale jeszcze bardziej wkurza mnie non stop odplątywanie i wyciąganie włosów spod szelek od torebki czy spod kurtki. Męczy mnie presja pięknych włosów. Frustracja, bo nie są idealne i takie, na jakie liczyłam.
Widziałyście już film? Mam nadzieję, że już wiecie, że żaden facet ani presja matki nie ma prawa decydować czy wpływać na Waszą fryzurę. Oczywiście popieram dialog i racjonalne wyperswadowywanie zielonego irokeza, ale długość i kształt Waszych włosów to tylko i wyłącznie Wasz wybór.
Przesłanie naturalności towarzyszy mi od samego początku, ale co z hipokryzją i ciągłym kręceniem? No właśnie. Niby „wspieramy naturalny skręt”... guzik prawda! Co to za naturalny skręt, który staram się uzyskać przez całą noc, a on pokazuje mi w ciągu piętnastu pierwszych minut poranka, jak bardzo ma mnie gdzieś. O nie! Nie dam się. A fale 2a na tak długich włosach wyglądają po prostu płasko.


Decyzja już padła - ścinam włosy mniej więcej do ramion. Nie na równo, ale też z minimalnym cieniowaniem. Nie oddaję włosów na żadną fundację. Są hennowane i moje. Może ja będę kiedyś potrzebować peruki? A może na razie potrzebuję w szufladzie dowodów na kobiecość, pewność siebie i osiągniecie celu.
Dziewczyny są dla mnie zawsze bardzo miłe - czytam nawet o najpiękniejszych wrocławskich włosach i ideale niejednej, ale niestety - to nie jest mój ideał. Nie mogę napisać, że nigdy nie byłam z nich zadowolona, bo byłam. Wtedy, kiedy były na dole rozjaśnione i kręciły się piękne, ale doprowadzały mnie do szału przy pielęgnacji, bo ciągle były suche, robiły się sianowate i plączące. Czy to znaczy, że nie można mieć wszystkiego? Tego jeszcze nie wiem, ale na pewno ta  sytuacja pozwoliła mi zrozumieć wiele innych zdesperowanych kobiet. Głównie tych kręconych. Włosy, które się nam nie podobają, nie są drobnostką. Nie zawsze mogą być zawinięte w koka czy schowane pod czapkę. Przecież to nie o to chodzi. Wszyscy mówią i chyba sami starają się uwierzyć w to, że to włosy są dla nas, a nie my dla nich, ale włosomaniaczki na pewno rozumieją, że nie zawsze tak jest, zwłaszcza, jeśli włosy stają się jakąś chorą ambicją, a już w ogóle jeśli jest to ambicja kogoś innego...


Film jest o kobietach dla kobiet, pokazuje jak włosy mogą wpływać na nasze życie i jak ważne jest czuć się dobrze w swojej skórze. Nie jest to jakieś wybitne dzieło sztuki, ale historia, która powinna zainspirować. Co zrobicie z włosami to Wasza decyzja, ważne, żeby była dobra i satysfakcjonująca.

czwartek, 11 października 2018

Kanion szczelinowy kameralnie - Antelope Canyon X

Kanion szczelinowy kameralnie - Antelope Canyon X

Marzyliście o wycieczce do Stanów, żeby zobaczyć te puszczane w telewizji pomarańczowo-czerwone skały? O kanionie, który zapadnie Wam w pamięć na zawsze i będzie wyglądał jak ze zdjęcia za 9 milionów dolarów? O pięknych szczelinach, pofalowanych ścianach, brzoskwiniowym sklepieniu nad głową? Moje marzenie się spełniło! Arizona i Utah to stany, w których znajdziecie zdecydowanie najwięcej czerwonych i pomarańczowych skał, tworzących przedziwne i zarazem przecudne formy. Odwiedziłam wiele parków narodowych bogatych w te dziwadła, ale jedno zdecydowanie wyszło na prowadzenie.


O kanionie Antylopy na pewno już słyszeliście, ale nie wiem, czy wiecie, że nie jest to jedyny taki kanion. Samych skał i szczelin jest w tylko rejonie Page i Lake Powell aż 67 (według informacji naszego przewodnika, tak, dokładnie zapamiętuję liczby) i praktycznie wszystkie są na terenach Indian, co wiąże się z dodatkowymi opłatami za wejście do nich. Sama Antylopa już podczas pobytu w Breck była często poruszanym tematem, bo każdy coś o niej słyszał. Niestety było to głównie o drogich biletach, tłumach ludzi (zwłaszcza Azjatów, którzy naprawdę są szalonymi podróżnikami, czego doświadczyliśmy pod znakiem Grand Canyon National Park… makabryczne doświadczenie. Starsi ludzie, a zachowywali się jak w przedszkolu, ale o tym będzie przy okazji Grand Kanionu), niemożności spokojnego zrobienia zdjęcia i takich tam samych niedogodnościach. Już w Breck usłyszałam też o pierwszej alternatywie dla Antylopy, która, póki co, jest darmowa - Kanionie Zebra. Same krzywizny ścian są podobne, jednak zebra ma charakterystyczne paski (jak sama nazwa wskazuje) na powierzchni skał. 



Później były poszukiwania w necie i…! Eureka! Trafiłam na świetnego podróżniczego bloga właśnie o tematyce amerykańskiej. SzlakiUSA - bo to właśnie jego nazwa - podpowiadały już co zobaczyć zamiast klasycznej górnej lub dolnej Antylopy i to w bardzo podobnej lokalizacji. O Zebrze też tam poczytałam. Podrzucam Wam zatem ich wpis o kanionach, jeśli kiedyś mógłby Wam się przydać i wracam do swojego dylematu. Opisy i ceny rozważaliśmy łącznie ze 3 dni. Czytałam opisy, dyskutowaliśmy, oglądaliśmy zdjęcia… W końcu wygrała cena i zachęta od podróżników - Antelope Canyon X. Dalsza część tej normalnej Antylopy. Zarezerwowałam wycieczkę na rekomendowanej stronie i od razu zapłaciłam kartą - rada dla Was - na miejscu przyjmują tylko gotówkę. Wycieczka zaplanowana na następny dzień.
Wstaliśmy dość wcześnie rano, bo podróżując z Kalifornii do Arizony, nigdy nie możecie się spodziewać, kiedy następuje zmiana czasu. Po całym zamieszaniu z godziną do tyłu i do przodu oraz z obawą o niewydrukowanie praw i obowiązków uczestników wycieczki, ruszyliśmy z naszego kempingu do siedziby „biura podróży”. Zgodnie z moimi przewidywaniami dotarliśmy tam godzinę za wcześnie, co wcale nas nie zmartwiło. Wykorzystaliśmy ją na zakupy na stacji benzynowej oddalonej o ok. 15 min.



Wycieczka rozpoczyna się od zebrania i oddania podpisanych zgód, które bez problemu dostajemy na miejscu. Później jesteśmy przeliczani i pakowani do Vanów, zwykle po 14 osób w sporym upale.



Po dotarciu na miejsce przewodnik przelicza grupę - w naszej były 22 osoby, więc podzielili nas na pół i był to mega krok w stronę komfortu. Do kanionów schodzi się kawałeczek po piasku, około 50 m w dół. Polecane są pełne buty, mnie w traperach było super wygodnie. Uprzedzając pytania - na górę można wchodzić po metalowych kratach ustawionych wzdłuż ścieżki - mega ułatwia to wchodzenie w upale. Wodę rozdają na miejscu za darmo. 






Do kanionu wchodzą dwa rodzaje wycieczek - fotograficzne za 80$ od osoby i turystyczne za 40. Do celów komercyjnych z tańszej wycieczki nie możemy jednak wykorzystać naszych zdjęć - wszystko podpisujemy przed wycieczką. Wszyscy mają swoje miejsce dzięki mało licznym grupom i nikt nie jest poganiany. Zdążycie napstrykać tysiąc fotek, serio. Do kanionu nie można brać toreb, a na wycieczce turystycznej także statywu. 




Kaniony są dość wąskie, ale bez przesady. Tak, oglądamy na wycieczce dwa kaniony. 23 września o 10:30 (czas MST) było tam dość rześko i sporo cienia. Rozczarowano nas tuż przed wejściem, bo okazało się, że słynne snopy światła pojawiają się najczęściej w czerwcu i lipcu, ale za to w kanionach jest około 40 stopni i istnieje zagrożenie błyskawiczną powodzią. My mieliśmy nawet trochę chmurek podczas drogi do kanionu, wyjście z niego pod górę tuż przed południem już dało nam trochę popalić, bo było dość gorąco i słońce tutaj jest naprawdę mocne.





Zdjęć zrobiłam sporo, pokażę Wam obrazy prosto z aparatu i takie trochę poprawione, jeśli mi się to jakoś uda. 
Do kanionów jeszcze pewnie wrócę, jest tam mnóstwo niesamowitych miejsc… Sam blog szlakiusa zachęcił mnie do obejrzenia The Wave i Cathedral Canyon. Zobaczymy, co życie przyniesie :)




Jak Wam się podoba?
P.S. Wszystkie zdjęcia są moją własnością i nie pozwalam na kopiowanie ich i/lub wykorzystywanie bez mojej zgody i wiedzy. Wszelkie udostępnianie z podaniem pełnego linku do tego postu mile widziane, a najlepiej dajcie znać na insta :)

czwartek, 23 sierpnia 2018

Cantu complete conditioning CO-wash, odżywka z nazwy do mycia - recenzja #7

Cantu complete conditioning CO-wash, odżywka z nazwy do mycia - recenzja #7

Hej!


W końcu po dłuższym czasie na blogu pojawia się kolejna recenzja typowo zgodnego z CG produktu, mojej ostatnio jedynej odżywki - CANTU co-wash, która w nazwie posiada też magiczne stwierdzenie "complete conditioning" - czy się z nim zgadzam? Zapraszam na post!


Jak widzicie odżywka znajduje się w charakterystycznej dla Cantu pomarańczowej, plastikowej tubie, która jest dość elastyczna. Z jednej strony mamy standardowe zamykanie na klik, póki co nic się z nim nie dzieje, a odżywkę mam już ponad miesiąc i do mycia włosów używam jej zamiennie z szamponem low-poo od Shea Moisture, o którym będzie w następnej recenzji (łączy je pomarańczowy dizajn). 
Na samym przodzie producent obiecuje nam kremową odżywkę do mycia, która ma usunąć nam nagromadzone wcześniej substancje. W składzie znajduje się ponad 15 naturalnych maseł i olei, co dodatkowo pozostawia włosy czyste i nawilżone.


"Delikatne oczyszczenie loków i skóry głowy z nawet ciężkich substancji, idące w parze z nawilżeniem pochodzącym z unikalnej mieszanki olei i maseł. Produkt z dodatkiem czystego masła shea i bez dodatkowych mocnych składników, Cantu przywraca twoje prawdziwe i naturalne piękno. Otul swoje kręcone, supełkowe lub falowane włosy z  Cantu.

BEZ OLEJU MINERALNEGO, SULFATÓW, PARABENÓW, SILIKONÓW, FTALANÓW, GLUTENU, PAFARINY, PROPYLENU, PABA oraz DEA."

Konsystencja odżywki jest mega gęsta, ciut rzadsza od aktywatora, o którym pisałam już TUTAJ, coś jak balsam do ciała, przez co jak dla mnie wydaje się być mega wydajna. Kolor ma biały i ten charakterystyczny zapach! Wydaje mi się, że wszystkie kosmetyki zarówno Cantu, jak i Shea, mają taki sam zapach, który od razu przypomina o jakości kosmetyków. Ja kocham wszystkie testowane przeze mnie Cantu i Shea, ale pamiętajcie, że próbowałam ich na razie po 2!


Skład jest PIĘKNY, kosmetyki Cantu są mega dopracowane i zwrot "complete conditioning" już po samym rzucie oka na składy wydaje się jak najbardziej trafny. 

Teraz szczegóły - skład:


Water (Aqua, Eau) - woda,
Stearyl Alcohol, Cetyl Alcohol - emolienty, 
Stearalkonium Chloride - delikatny środek myjący, antystatyk, 
Polyquaternium-7delikatny oblepiacz, antystatyk
Peg-40 Hydrogenated Castor Oil - emulgator, odtłuszczacz i oczyszczacz, niejonowa subst. pow. czynna,
Fragrance (Parfum) - kompozycja zapachowa... czyżby wyszło szydło z worka...? jakoś szybko..., 
Cetrimonium Chloride - kolejny delikatny środek myjący, 
Glycerin - gliceryna, 
Butyrospermum Parkii (Shea) Butter - masło shea,
Cocos Nucifera (Coconut) Oil - olej kokosowy,
Quaternium-75 - oblepiacz, antystatyk, kondycjoner, 
Polyquaternium-10, Polyquaternium-11 - antystatyki, kondycjonery, 
Ceteareth-20 - niejonowa substancja myjąca, 
Panthenol - pantenol, 
Aloe Barbadensis (Aloe Vera) Leaf Juice - sok z liści aloesu, 
Ricinus Communis (Castor) Seed Oil - olej rycynowy, 
Hydrogenated Castor Oil - uwodniony olej rycynowy,
Simmondsia Chinensis (Jojoba) Oil - olej jojoba,  
Glycine Soja (Soybean) Oil - olej sojowy, 
Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil - olej ze słodkich migdałów,
Persea Gratissima (Avocado) Oil - olej awokado, 
Olea Europaea (Olive) Fruit Oil - oliwa z oliwek
Mangifera Indica (Mango) Seed Butter - masło z nasion mango, 
Argania Spinosa (Argan) Kernel Oil - olej arganowy,
Melia Azadirachta (Neem) Seed Oil - olej neem,
Daucus Carota Sativa (Carrot) Seed Oil - olej z nasion marchwii, 
Mangifera Indica (Mango) Seed Oil - olej z nasion mango,
Vitis Vinifera (Grape) Seed Oil - olej z pestek winogron,  
Canola Oil - olej rzepakowy,  
Lonicera Japonica (Honeysuckle) Flower Extract - ekstrakt z wiciokrzewu, 
Laminara Cloustoni (Sea Kelp) Extract - ekstrakt z alg, 
Salvia Officinalis (Sage) Leaf Extract - ekstrakt z liści szałwii, 
Macadamia Ternifolia (Macadamia) Seed Oil - olej z pestek makadamia, 
Vitis Vinifera (Grape) Seed Extract - ekstrakt z pestek winogrona, 
Urtica Dioica (Nettle) Extract - ekstrakt z pokrzywy zwyczajnej,
Hydrolyzed Silk, Silk Amino Acids - hydrolizowany jedwab i aminokwasy jedwabiu, 
Carica Papaya Fruit Extract - ekstrakt z owocu papai,
Ananas Comosus (Pineapple) Fruit Extract - ekstrakt z owocu ananasa,
Phenoxyethanol - konserwant, UWAGA dla kobiet w ciąży i karmiących, 
Ethylhexylglycerin - zagęstnik, emulgator, 
Sodium Hydroxide - soda, regulator pH, 
Tetrasodium Edta - stabilizator, emulgator, 
Citric Acid - regulator pH.


Wniosek


Jak widzicie mamy w tym gagatku mnóstwo pięknych składników, ze dwa gorsze, ale co mnie martwi? Znowu zapach na samym początku składu, a wszystko, czym chwali się producent na przodzie opakowania, jest później. Czy wpływa to na jakość kosmetyku? ZDECYDOWANIE NIE. Jest to mój drugi produkt Cantu i oba uważam za godne polecenia i jak najbardziej dobre i warte testów przez każdego. Składników po zapachu mamy bardzo dużo, więc teoretycznie razem powinny stanowić także znaczną część składu. 

Moja opinia 


Moje włosy po myciu tą odżywką są lejące, gładkie i lśniące. Jest tu dość mało protein, ale są, więc skład jest prawie PEHowy, oczywiście ze znaczną przewagą emolientów, według mnie idealna kompozycja odżywki myjącej. JESTEM NA TAK!

Cena, jaką zapłaciłam za tą odżywkę to 4,75$, a jest jej tu 283g. Uważam, że się opłaca, bo od dwóch miesięcy zużyłam mniej niż 1/3. 

Nie uważam, żeby była to samowystarczalna odżywka, ale przy uzupełnieniu protein raz na jakiś czas jest zdecydowanie wystarczająca dla niewymagających niskoporów, jak moje. NAPRAWDĘ POLECAM. 
Mieliście już kiedyś co-wash od Cantu albo coś innego? Ja z aktywatoraico-wash jestem mega zadowolona <3 

niedziela, 19 sierpnia 2018

Yellowstone - najstarszy park narodowy świata!

Yellowstone - najstarszy park narodowy świata!
Hej! Nie mogliście się doczekać relacji podobnie jak ja wyjazdu, więc spieszę z wpisem!
Yellowstone to zdecydowanie do tej pory czołówka najbardziej niesamowitych rzeczy, jakie widziałam w życiu! Chorwackie wybrzeże, morawskie jaskinie, czy Tatry się nie umywają! Ale chwileczkę! To wszystko to osobna kategoria! Czy wypada porównywać świat tak geologicznie inny do czegoś pozornie zwyczajnego? Chyba nie! Właśnie wymyśliłam, że po zobaczeniu już wszystkiego, zrobię dla Was listę najbardziej niesamowitych miejsc na świecie, jakie udało mi się odwiedzić, a tymczasem przechodzę do sedna, czyli Yellowstone!

Prawie w sedno - parująca ziemia, dzikie zwierzę i piękny krajobraz - obraz Yellowstone, który cały czas mam w głowie

Yellowstone - co to i dlaczego


Sam park odkryli traperzy podczas ekspedycji w latach 1804-1806 i już wtedy zapadła decyzja o jego zachowaniu - oficjalnie Parkiem Narodowym Yellowstone został 1 marca 1872. Początkowo mieszkali tam Indianie i dzikie zwierzęta, teraz zostały tylko zwierzęta i turyści.


Yellowstone leży na aktywnym wulkanie, stąd gorące źródła, gejzery, wulkany błotne, fumarole, a przez górskie ukształtowanie terenu, także wodospady. Najsłynniejszy gejzer świata Old Faithfull to główna atrakcja parku, choć z gejzerów także słynie Islandia :)
Samo położenie parku to północ Stanów Zjednoczonych, obecnie większość jest w stanie Wyoming, a obrzeża w Idaho i Montanie.


Skąd pomysł na Yellowstone? No helloł, jeszcze ktoś się zastanawia? Przecież to zaraz obok Grand Canyonu najgłośniejszy (medialnie) park narodowy! I zdecydowanie przyznaję rację tym, którzy to tak nagłaśniają, bo mieć możliwość i nie pojechać, to tak jak strzelić piątkę w totka i nie odebrać nagrody. Specjalnie nie piszę o szóstce, bo wbrew pozorom nie jest tam aż tak idealnie, ale wszystko po kolei!

Planowanie wycieczki - kiedy pojechać do Yellowstone?


Wyjazd do Yellowstone, nawet będąc w Stanach, warto zaplanować z wyprzedzeniem. Ważna wskazówka dla Was, to nie wybierać się nigdzie w okolicach 4. lipca aż do końca miesiąca, bo to okres, gdzie samych Amerykanów jest najwięcej. To ich szczyt sezonu, wszyscy mają urlopy, a dzieciaki nie chodzą do szkoły. Lepszym rozwiązaniem staje się sierpień (my zdecydowaliśmy się na wyjazd do Yellowstone w dniach 7 - 9 sierpnia i nie żałujemy). Od trzeciego tygodnia sierpnia dzieciaki w Kolorado wracają do szkół, nie wiem, czy jest tak w całych Stanach, bo co stan to obyczaj. Ogólnie do parku bez kolejki można wjechać przed 8 rano, udało nam się to trzeciego dnia, ale na głównych atrakcjach i tak parkingi były prawie pełne a ludzi na szlakach dużo.


Zwróćcie uwagę też na fakt, że nasze daty obejmowały wtorek (który zleciał na jeździe i innych atrakcjach), środę i czwartek, gdzie ludzie już wyjechali po weekendzie, a jeszcze na niego nie dotarli. Plan z wyprzedzeniem pomoże Wam zarezerwować sensowny nocleg nawet w samym Yellowstone, ale UWAGA, ceny tam są okropne. Nam ostatecznie udało się znaleźć pokój na ostatnią chwilę z ulicy za 155$ na 4 osoby, co nie było bardzo wysoką ceną, ale taki kompleks Mammoth Springs to nawet 355$ za dwie osoby w pokoju ze wspólną łazienką. Polecam Wam West Yellowstone, zjedliśmy tam pyszną pizzę i super śniadanie w granicach 10$ za osobę i do parku było naprawdę blisko. Nasz motel to Westwood Motel, dwa duże łóżka i łazienka - całkiem przyzwoicie. Nie znajdziecie ich na bookingu, najprościej znaleźć kontakty na street view i dzwonić. Jeśli macie amerykański numer, to nie ma problemu. Nie dajcie się zrobić w bambuko, że ostatnie pokoje, to oni Wam zejdą z ceny. Jedna babeczka próbowała nas tak oszukać i stracilibyśmy jeszcze 20$ więcej (bo ona ma ten pokój ostatni i w ogóle on chodzi po 249, ale nam wynajmie za niecałe 180... BULLSHIT!). To chyba tyle o tych terminach... Pogody nie przewidzicie niestety, choć my mieliśmy piękną, a znajomi tydzień wcześniej trochę w kratkę.


W zimie (oglądałam programy przyrodnicze) jest szansa, że wygląda to jeszcze bardziej spektakularnie, bo dookoła wszystkich źródeł i gejzerów śnieg jest roztopiony. Także przez te wszystkie strumyczki. Może być gorzej z samą jazdą i warunkami drogowymi.

Planowanie trasy


Sama trasa z Kolorado to ponad 550 mil, wprost z Breck do West Yellowstone Google pokazuje 10 godzin. My spędziliśmy w podróży trochę więcej, ale zobaczyliśmy nie tylko park. Tutaj specjalnie pokazuję Wam mniej więcej nasz plan w moim nowym odkryciu, aplikacji RoadTrippers, o której przeczytacie więcej u mnie już niedługo. LINK DO PLANU. Z mieszkania wyjechaliśmy o 5 rano, po równo 4 godzinach byliśmy już w Visitors Center Parku Dinozaurów. Te Visitors Center są tutaj na każdym kroku. Można kupić kartkę, skorzystać z toalety, dostać darmową mapkę i wskazówki co do zwiedzania. Oczywiście, że w planie było jak najwięcej, natomiast zderzyliśmy się dość brutalnie z rzeczywistością (nieomal jak zwierzaki na tym marnym zdjęciu z naszym samochodem).


Wycieczka dzień pierwszy


Kolejka na drodze dosięgła nas tylko pierwszego dnia podczas wjazdu, bo w West Yellowstone straciliśmy ponad godzinę na szukanie noclegu, który równie dobrze mogliśmy zarezerwować już z domu. O cenach (nasz motel za 155$ za 4 osoby) pisałam wcześniej, ale można wyhaczyć coś już za 100 - 110. Gdy wiecie, żeby w lipcu nawet się tam nie wybierać, nie powinniście mieć problemu ze znalezieniem jakiegokolwiek noclegu. Więc do parku wjechaliśmy około 11. Do samej bramki nie czekaliśmy długo, ale później w trakcie kolejka na drodze już za bramką ukazała nam się dość niespodziewanie. Skąd się wzięła, dlaczego? Nie wiemy. Być może zwierzę na drodze albo turyści rządni zdjęć z samochodu w niedozwolonym miejscu... To tylko pokazuje, że zwiedzania parku nie da się w 100% zaplanować. My spróbowaliśmy.


Mapa Yellowstone


Google maps i inne „szczegółowe” mapy nie dostarczą Wam tylu informacji, co ta, którą dostaniecie w parku. Jest też na oficjalnej stronie parku, dostępna TUTAJ. Moja wersja ma nadruk 2016 i myślę, że niewiele się od tego czasu zmieniło. Pokazuje dokładnie plany miasteczek wewnątrz parku i lokalizacje atrakcji. Nikogo nie zdziwi więc, że zwiedzaliśmy po kolei i w większości posiłkowaliśmy się właśnie mapą, choć każde miejsce jest też oznaczone, nie ma opcji, że je ominiecie, bo jest tam tylko jedna główna droga, którą najlepiej zrobić okrążenia.
Pierwsze co zobaczyliśmy po wjeździe do parku, zaraz za kolejką samochodów, to oczywiście rzeka. Piękny krajobraz górski i niesamowicie czysta woda, aż mieliśmy ochotę tam popływać!

Link do mapki w tekście powyżej

Góry i woda kojarzą się tylko z jednym - wodospad! Tak, to pierwsza oficjalnie zaznaczona na mapie atrakcja, przy której był już oficjalny parking i oczywiście pełno ludzi z aparatami. My mamy swoje zdjęcia, a jakże!


Wodospad nazywa się Gibbon Falls i jest dość przyjemny dla oka, choć dla mnie dużo bardziej spektakularny był widok na rzekę już spływającą w dolinie.


Bardzo niedaleko za tą osobliwością krajobrazu natknęliśmy się na nasze pierwsze gorące źródło, a w zasadzie gejzer. Beryl Spring - obiekt nie zaznaczony na mapie, ale od wjazdu z zachodu i po wybraniu najpierw górnego okrążenia, stanowi naprawdę świetną rozgrzewkę przed kolejnymi źródłami. Poniekąd pokazuje, czego można się spodziewać. Jeśli ktoś nigdy wcześniej nie widział gorącego źródła lub buchającej spod ziemi pary, jakby ktoś podłączył tam wylot rury z ciepłowni... to dobry początek.


Artists Paintpots - cudowne miejsce! Kawałeczek ścieżką w las od głównej drogi, mnóstwo kolorowych jeziorek, para, błotne gejzery... coś niesamowitego!



Widok z góry pozwala na objęcie scenerii szerszym kadrem. Kolory stają się bardziej widoczne i kontrastowe, widoki zapierają dech. To moje top 5 Yellowstone! Zdecydowanie. Około 2-3 miejsca!



Właśnie tutaj gotowało się błoto

Po Artists Paintpots dalej na północ znajduje się kompleks gejzerów Norrisa, ale o tym później, bo akurat w naszej chwili wycieczki parking był cały zajęty i musicie się na to też przygotować. Na szczęście jest to miejsce, które jest chyba najbardziej po drodze.

Muzeum Rangerów Parku Narodowego stało się więc naszym kolejnym celem. Samo Yellowstone zostało już założone pod koniec 19 w., czyli w czasie gdzie techniki za wiele nie znano. Strażnicy mieszkali w drewnianych domach w parkach i pilnowali porządku. Tutaj pierwszy ranger.


Moje selfie z samochodem strażników 

Zatrzymaliśmy się w zatoczce obok Roaring Mountain. Chyba miała słaby dzień, bo zbyt wiele pary się z niej nie wydobywało. Dobry przystanek na 3 minuty.



Moja kolejna pozycja z top of the top - Mammoth Hot Springs! Choć nie jest to już zbyt aktywna przestrzeń, jej specyficzność przyciąga uwagę. To tutaj prawdopodobnie mieszka większość J1 pracujących w parku. O ile wioska nie zrobiła na mnie wrażenia, to samo zjawisko owszem. Zobaczcie sami.



Tarasy widokowe rozpościerają się i na górze i na dole, dodatkowo stworzono trasę dla samochodów.



Bardzo przejęci i wykończeni po szybkim marszu w słońcu, zdecydowaliśmy się na zjedzenie szybkiego burgera i ruszyliśmy na wschód.

Kolejne widoki lasów, wodospady, strumienie... pięknie! Po prostu dzika przyroda.


Tak nas ta dzikość wciągnęła, że zdecydowaliśmy się na offroad po parku pewną jednokierunkową drogą o bogatej scenerii i nią dotarliśmy do skamieniałego drzewa.


Drzewo jak słup, najprawdopodobniej pogrzebane przez popiół wulkaniczny skamieniało. Dobra ciekawostka. Kolejne 5 minut i w drogę.


Lamar Valley! Cóż za dolina! Przepiękne miejsce, tam dobrze byłoby zrobić sobie spacer. My nie wysiedliśmy z samochodu, bo powoli gonił nas zachód słońca, a to dopiero północno-wschodni róg parku.


Zwierzęta były najbardziej niesamowitą częścią krajobrazu. Top 5!


Po drodze z doliny nie było zbyt wiele ciekawego. Spieszyliśmy się na kolację i żeby zdążyć przed wyjściem zwierzyny na drogi. Udało się, spotkaliśmy tylko 2 sarny(?). Ta łosica na zdjęciu jest z Mammoth.


Przedostatnim punktem programu był Kanion Yellowstone - przepiękne miejsce, znowu wodospad, ale za to jakie skały!



Bez zatrzymywania się praktycznie po drodze dotarliśmy w końcu do Norris Geyser Basin - ogromna przestrzeń, mnóstwo różnych źródeł i gejzerów, piękne miejsce o zachodzie słońca.



Niestety zaczęło się robić ciemno i zimno. Dzień pierwszy dobiegł końca, a z parku wyjechaliśmy tuż przed 22.

Dzień drugi


Wjazd od zachodu, ale trasa na południe. Mnóstwo gejzerów, tych najsłynniejszych.


Na pierwszy parking dotarliśmy  pół do dziewiątej, a już było tam pełno ludzi. Zdecydowanie więcej niż w okolicy zachodu. Miejsce zatrzymania to Fountain Paint Pots i to kolejne miejsce w top 5 nie przez widoki, a przez gejzery. Spotkaliśmy dwa pierwsze eksplodujące na naszych oczach - nagle zaczęło bryzgać i wyrzucać parę - coś niesamowitego!




Też były bulgocące błota i parujące jeziorka.


Stamtąd rzut beretem do Midway Geyser Basin, na początku nic ciekawego, gorące rzeki z tłem osadu spływające ze wzgórza wprost do rzeki, jakieś urwisko i parujące w dole jeziorko...



A potem?!


Para zmieniająca kolory! Grand Prismatic Spring! Nawet się nie spodziewałam, że najsłynniejsze kolorowe źródło będzie właśnie tu! Żałuję, że nie mam widoku z góry! Top 5? Tak!




Biscuit Basin to znowu kilka źródełek - dziwne miejsce, pustynia i parę parujących jeziorek, jedno wielkie i głębokie niebieskie oraz jedno pryskające z zaskoczenia. Fajny i dość miły spacer, podobało mi się.




Black Sand Basin - nazwa dość huczna, czarnego piasku jak kot napłakał, ale znowu spływająca woda do rzeki i kilka pryzmatycznych źródeł. Można zobaczyć, a wręcz żal nie zajechać.




Najhuczniejszy i sławą i wydobywającym się dźwiękiem - Old Faithful. Wioska to gigantyczna turystyczna pułapka - mnóstwo restauracji, hoteli, wielkie centrum turystyczne, po prostu masakra i jeszcze więcej ludzi.

Poczułam się jak w takiej pułapce na turystę, że nawet nie skupiłam się na innych gejzerach, do których prowadziła ścieżka nieopodal. Zobaczyliśmy wybuch i szybko się zwinęliśmy. Zdecydowanie nie mój klimat.



Ten gejzer jest tak znany przez to, że wybucha regularnie i można przewidzieć czas jego erupcji. Zbierają się wtedy tłumy i oczekują...




Z Lonely Star Geyser zrezygnowaliśmy, bo trzeba było do niego iść spory kawałek, a czas nas gonił. Nie robiliśmy też żadnych pieszych wycieczek oprócz tych po ścieżkach dookoła wcześniej oglądanych gejzerów. Jako rekompensata kolejny wodospad.


Ostatni nasz punkt Yellowstone i moje już ostatnie top - West Thumb Geyser Basin. To wybrzeże jeziorka Yellowstone, a w zasadzie zatoczka, która wybuchła dawno temu i dołączyła do jeziora.







Przepiękne gejzery już w wodzie, dzikie zwierzęta i słońce... aż chciałoby się wskoczyć do tej wody!




Z Yellowstone wyjechaliśmy południowym wyjściem, żeby pojechać przez Grand Teton National Park. Jeśli nie macie co najmniej połowy dnia na pochodzenie tam lub popływanie w jeziorku... dla mnie to strata czasu, jeśli oczywiście Wasza trasa nie przebiega tamtędy. My zatrzymaliśmy się na jedno zdjęcie i byliśmy ogólnie mega zawiedzeni, ale nie zbaczaliśmy z trasy, ani nigdzie nie zajeżdżaliśmy. Jedno zdjęcie i do domu!


Podróż powrotna zajęła nam niecałe 10 godzin, bez żadnego zatrzymywania (oprócz tankowania i kanapek). Wracaliśmy po ciemku już spory kawałek, więc też nie mogliśmy sobie pozwolić na piratowanie.

Wycieczka była piękna, nie zobaczyliśmy kilku rzeczy (jak wulkanu błotnego), ale może znajdę go gdzieś w internecie i nadrobię. Jak najbardziej polecam wycieczkę w to miejsce, nawet na dłużej, bo jest gdzie chodzić i co oglądać.


P.S. Po dłuższym namyśle i konsultacjach z ekipą stwierdziliśmy, że nie warto pakować się w pracę w Yellowstone. Monotonia zabija. Wszędzie daleko, nawet do wypożyczalni, ciągle jesteście w lesie, nawet sklepu nie ma. Pracujecie za 9,5$, śpicie i jecie albo w cenie, albo za symboliczną opłatą. Łazienki wspólne, pod nadzorem strażników. Jak dla mnie straszna opcja. Bardzo dobra wycieczka na tydzień!

Czerwone skały - taka tam mała osobliwość

P.S. 2 Wszystkie zdjęcia oprócz podanej mapki są moją własnością i nie pozwalam na kopiowanie ich i wykorzystywanie bez mojej zgody i wiedzy. Wszelkie udostępnianie z podaniem pełnego linku do tego postu mile widziane, a najlepiej dajcie znać na insta :) Żadnego zdjęcia nie potraktowałam filtrem (oprócz tytułowego), to naturalne zdolności automatów - są tu zarówno zdjęcia z lustrzanki jak i iPhone 6s. Kiedyś pokażę Wam te zdjęcia po obróbce!

TEŻ MACIE TAK JAK JA? Zawsze staram się zrobić zdjęcie tak, jakbym była w danym miejscu sama! Dajcie znać koniecznie :)

Polecany post

Szampon - jaki wybrać i jak go dobrać

Kompendium o skórze głowy Skoro wiele z Was nie stosuje metody CG (i ja w pełni rozumiem wskazania, które to wymuszają), a wszelkie pro...