środa, 17 sierpnia 2022

Jak wyglądały moje dwa porody w odstępie 565 dni

Jak wyglądały moje dwa porody w odstępie 565 dni

Śmiech przez łzy, nocne spacery i „no jednak zabłądziliśmy”

Historia mojego pierwszego porodu nie jest niezwykła. Urodziłam córkę wywalczonymi siłami natury w szpitalu powiatowym w Oleśnicy. To była naprawdę zimowa niedziela. Mróz około 10 stopni poniżej zera, 24 stycznia, a w samej Oleśnicy padał śnieg! Nie udało mi się z tym śniegiem na ślub, to udało się na poród. W domu na wpół trzeźwo myśląca założyłam na siebie na szybko letnią sukienkę, z której zrobiłam długą spódnicę, polar, kurtkę i kozaki a'la emu. Oczywiście nogi miałam gołe, bo co bym mogła założyć? Wody sączyły się nie jakoś obficie, ale skąd bym mogła wiedzieć, czy zaraz nie chlusną?! Mąż położył mi podkład higieniczny na siedzeniu, ja otworzyłam już paczkę poporodowych i tak uzbrojeni wsiedliśmy do auta. Jeszcze mi się oberwało! Bo „przeze mnie” poszliśmy spać tak późno i nie mieliśmy siły wstać. Mąż przeciągał wyjście z domu, jak tylko mógł, a ja zajmowałam się sobą w łazience. W końcu go wywołałam, zabraliśmy spakowaną walizkę, plecak z dokumentami i wodą do picia, i w drogę, hen w nieznane. Oj, jakże to był zły pomysł, że jechaliśmy w nieznane... Pod szpital dojechaliśmy bez żadnych problemów, jakieś 40 minut maksymalnie nam to zajęło. Ale... gdzie by tu zaparkować i gdzie iść?! Strzałki dookoła szpitala prowadziły w coraz to inne miejsca, sytuacja COVIDowa wymusiła inny system. Wszystkie drzwi zamknięte, nikoguśko na zewnątrz, ciemno, środek nocy, więc pospacerowaliśmy jeszcze z 15 minut w padającym śniegu, ze skurczami i walizką. Mnie skurcze cisną coraz bardziej, mąż się wkurza, bo strzałki tam, to i my tam, a tam zamknięte na 3 spusty. Mała się pcha na świat, co skurcz to bardziej mi mokro, po nogach pizga, po twarzy pizga, no wcale mi nie do śmiechu. Aż w końcu oświeceni kierujemy się do głównego wejścia i pierwsze co robi pani dyżurna, to wręczenie nam formularzy COVIDowych, urwanie rączki od mojej ogromnej walizy i wygonienie męża do samochodu. Potem jadę tą windą, nikogo nie ma, targam walizę i... więcej niżej. A ja wyobrażam sobie teraz tę sytuację i to się świetnie nadaje do czarnej komedii. Żałuję, że nie umiem tego tak dobrze opisać, popracuję nad tym!



Jak zaczynał się pierwszy poród i skurcze przepowiadające

Teraz suche fakty, opis całej sytuacji dzień po porodzie. Najlepiej pokazuje ramy czasowe i że poszło w miarę szybko. O komplikacjach nieco niżej.

Żeby zawrzeć wszystkie niezbędne fakty o moim przypadku, musimy cofnąć się do dnia dziadka - piątku 22.01.21 r. który to cały obfitował w skurcze przepowiadające. Nie były to całkowicie bezbolesne, maksymalnie 30-sekundowe i rytmiczne skurcze macicy, a takie dość mocne skurcze miesiączkowe. Trwały i po 3 minuty z wyraźnym szczytem i po 1:30, miały różne odstępy, ale też były regularne. Nie były jednak na tyle silne i nie towarzyszyły im inne objawy, żeby już jechać do szpitala. Choć niepokoiły mnie lekko słabsze ruchy dziecka. Kiedy już malutka zaczęła się ruszać „po swojemu”, byłam spokojna. Posprzątałam w mieszkaniu, byliśmy na spacerze, dzień jak co dzień. Jakoś nawet się zdrzemnęłam do soboty nad ranem - wtedy tak samo jak dzień wcześniej około 5:30 zaczęły się skurcze przepowiadające. Były podobne, więc też za bardzo się nie przejęłam, choć musiał mi odejść czop śluzowy, bo znalazłam sporo brunatnej wydzieliny, która kontynuowała brudzenie przez cały dzień. Akcja skurczowa minęła około 16, czyli dużo wcześniej niż w piątek i przespałam całe popołudnie. Później oglądaliśmy serial, jedliśmy obiad i na koniec - zagraliśmy w grę. Włączyliśmy sobie Just Dance Now na telewizorze i wytańczyliśmy 4 darmowe piosenki na dwa telefony, gdzie w jednej zdobyłam poziom legendarny! Czaicie? Po skurczach przepowiadających i na 2 dni przed terminem, no YOLO. Poszliśmy spać po prysznicu około 2 czy 3 nad ranem... A o 3:45 obudził mnie mocniejszy skurcz i uczucie napierania. Niespodzianka! Zaczęły odchodzić wody! Były różowawe, podbiegały krwią i jeszcze te skurcze... Uruchomiły się też o wiele mocniej w okolicy krzyża i wiedziałam, że nie ma na co czekać, choć koleżanki mówiły, że akcje przepowiadające miały na długo przed porodem. Skurcze bolesne i narastające miałam od razu co 3-5 minut, plus te wody, więc prawie od razu pojechaliśmy do szpitala. Najpierw jeszcze spędziłam trochę czasu na toalecie. Nie wiem ile z tego to sprawa nerwów, a ile naturalnego oczyszczania się organizmu. Poczytałam na Rodzić po ludzku, kiedy jechać do szpitala, trzy razy o odpływających wodach i skurczach i upewniłam się, że nie panikuję. W każdym razie około 4:45 ruszyliśmy spakowani do auta, a o 5:25 wypełniałam już ankietę na COVID w szpitalu. Potem izba przyjęć, KTG, formalności... Myślałam, że nie zejdę z tej kozetki nigdy, na z pół godziny mnie tam przypięli, wody się cały czas sączyły, a ja dostałam już naprawdę silnych bóli, że aż pytałam, czy muszę leżeć... A w tym czasie pielęgniarka wypełniała papiery, które potem wszystkie musiałam podpisać. I oczywiście zrobiła błąd w nazwisku. Potem badanie ginekologiczne i USG w drugim gabinecie - rozwarcie 6 cm, mnóstwo wód dookoła, maluszek na USG około 3 kg. Zostałam wysłana od razu na porodówkę i kazali mi wołać męża - zaprowadzili mnie tam i jakimś dziwnym trafem była już prawie 7, a on cały czas siedział w aucie. Przypominam - w zimie i przy 10-stopniowym mrozie. Chociaż miał koc! Naszą położną była pani Ewelina, z którą podczas porodu nie za bardzo zdążyłam pogadać, bo byłam skupiona na bólu. Próbowała doradzać nam ćwiczenia na piłce, na którą jak tylko usiadłam, poczułam, że to błąd, bo chyba rozwierająca się szyjka, i wszystko inne, sprawiała wrażenie, że już na czymś siedzę. Więc po wskazaniu, że powinnam być podpięta do KTG, pozostały czas spędziłam już na łóżku porodowym. Wiem jeszcze, że podczas któregoś partego też się wysikałam, bo druga położna niechętnie to przyznała podczas badania. Reszta wspomnień, aż do 10:18 to apogeum, symfonia alarmu z KTG przeplatana moim oddychaniem i zawodzeniem. A później wyszedł ten malutki szkrab na świat i już płakał, żeby się z nami przywitać.

To jak w końcu było z tym porodem? Jak wyglądał mój poród dokładnie?

Opis z akapitu wyżej jest dość trafny, bo rzeczywiście pamiętam to jako symfonię alarmu z KTG. To dziadostwo cały czas wyło. I ja, i mąż musieliśmy dociskać elektrody do brzucha, żeby było słychać serce dziecka, a moje możliwości ruchowe zostały ograniczone do minimum. I z perspektywy czasu tak to właśnie wyglądało. Bardzo mało pamiętam z tamtego porodu. Dosłownie byłam tak skupiona na bólu i czasie od skurczu do skurczu, że musiałam wyglądać na półprzytomną. Mąż był przerażony, ja obolała, bezsilna i w końcu płacząca. No ale, od początku!

Wypełnianie papierów spod KTG na izbie przyjęć już pominę, przejdę od razu do pani lekarki, na którą musiałam trochę poczekać, bo akurat spała. Choć udało mi się, bo niedługo po mnie przyszła kolejna dziewczyna i nasiedziała się w poczekalni zdecydowanie dłużej. Przed badaniem byłam ostatni raz na siku, nawet zmieniłam sobie podkład, z którego już wyciekało. Swoją drogą - mega chłonne to ustrojstwo! Zrobiłam to raczej niepotrzebnie, bo potem pani lekarka oczywiście kazała mi się rozebrać. Przy badaniu wody, potem USG i wody, potem na salę porodów i spoko. Ale moment! Za chwilę okazało się, że to jednak nie tu i jeszcze przenosiny na koniec korytarza. Przyszła nasza położna Ewelina, chyba akurat rozpoczęła pracę o 7 i się zaczęło. Choć najpierw jeszcze zapytała, czy nie chcę lewatywy.

Metodami, jakie stosowaliśmy, były pozycje kolankowo-łokciowe i trochę bardziej pionowe na łóżku porodowym. Proponowano mi gaz, ale skurcze tak dawały mi się we znaki, że „nie miałam czasu” go wdychać. Główka źle się wstawiała, przez co ból, czynności skurczowe i przechodzenie przez kanał rodny trwały o wiele dłużej niż by mogły. W końcu na porodówkę wezwane zostały dodatkowe osoby z personelu, starsza położna, a nawet lekarz, który już pytał mnie o zgodę na zastosowanie vacuum. Starsza położna już zdążyła naciąć krocze po krótkim komunikacie „nacinamy krocze”, a mnie zostawili taką rozkraczoną, otumanioną i przerażoną prawie samą sobie, bo decyzje padały gdzieś obok. Dobrze, że był przy mnie mąż. Dosłownie w ostatniej chwili przed sięgnięciem po vacuum, na co ja nie zgodziłam się od razu, tylko skierowałam na niego swój błagalny wzrok, zaproponował, żeby podnieść mi oparcie łóżka porodowego wyżej, żeby pomogła nam grawitacja. I rzeczywiście. Ze 2-3 parte skurcze później udało się wydostać maluszka całkowicie naturalnie. Choć tętno zanikało i każda chwila była już cenna, a mała przez to dostała 8 punktów w pierwszej minucie życia, to uniknęliśmy wszystkich komplikacji związanych z próżnociągiem. A punkty już potem były i tak na maksa.Największe niedogodności spotkały mnie przez szycie nacięcia. Nie wiem, czy było zrobione ciaśniej niż trzeba, czy przez to, że nacięte zostały różne warstwy, to bardzo długo odczuwałam mocno bolesne ciągniecie i pieczenie w tej okolicy. Ulga przyszła dopiero po 2 tygodniach, gdy położna jednak wycięła mi rozpuszczalne szwy. Dlatego polecam Wam, jeśli się męczycie, zdejmijcie szwy wcześniej, jeszcze zanim się rozpuszczą, jeśli nie macie przeciwwskazań, a czujecie duży dyskomfort.

Czy drugi poród jest łatwiejszy?


Drugi poród też mam już za sobą. Tak, tyle czasu zbierałam się do skończenia tego postu, że aż zdążyłam urodzić drugi raz. Wybrałam szpital w mniejszej miejscowości, dalej od Wrocławia, a bliżej mojej obecnej lokalizacji. Ale porównam Wam te szpitale krótko i chętnie przedstawię plusy i minusy z mojej perspektywy już na samym końcu.
Tym razem sytuacja mnie zaskoczyła. 12.08, też w piątek, a żeby było śmieszniej, w urodziny mojego taty i dziadka dziewczynek, około 17 zaczęłam czuć ból brzucha. Później doszłam już do wniosku, że może to skurcze przepowiadające, w końcu został już tylko tydzień do terminu. Spakowałam wszystkie potrzebne wyniki badań i kartę ciąży na „w razie wu” do plecaka i pojechaliśmy na urodzinową kolację do restauracji. Skurcze były nieregularne i niezbyt mocne, co 10 i nawet 16 minut, nie trwały długo. Zjedliśmy i wróciliśmy do domu, podczas jazdy autem miałam z pół godziny przerwy, myślałam, że wszystko się rozwieje. Dopakowałam walizkę i postanowiłam się położyć, żeby już odpocząć, bo skurcze wróciły, a nie chciałam ich pogłębiać. Niestety, nie udało się. Około 23 bolało już coraz mocniej, a po północy skurcze były już co 4-5 minut i czułam je znowu w okolicy krzyża. Choć z tej strony mnie trochę oszczędziły, bo bóle krzyżowe za pierwszym razem miałam o wiele mocniejsze. Około 1 postanowiłam iść pod prysznic, ale najpierw okazało się, że muszę też do łazienki. Na bieliźnie znalazłam tym razem krwawe ślady. To był dla mnie jasny sygnał, że już pora myśleć o szpitalu, choć skurcze co 2-3 minuty nie pozostawiały wątpliwości. Na izbie przyjęć przestałam mierzyć ich częstotliwość, było chyba 11 po 2 w nocy. Gdy w końcu położna zeszła po mnie na SOR, zabrała od razu mnie i męża, który jeszcze poleciał po walizkę do auta. Pojechaliśmy windą na 3 piętro, a na górze zbadała mi 4-5 cm rozwarcia i podpięła pod KTG. Bolało, ale znośniej. Wypełnialiśmy wszystkie papiery, dostałam koszulę szpitalną i razem z mężem poszliśmy do wolnej sali chorych, gdzie czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków. Skurcze dość mocno mi doskwierały, bo były już częste, ale na stojąco i chodząc, starałam się sprowadzać małą niżej. Wzięłam prysznic, przebrałam się i jakoś trwaliśmy w tych skurczach. W pewnym momencie powiedziałam do męża, że już nie daję rady więcej na stojąco i poszliśmy do sali porodowej. Było już chyba 7 czy 8 cm rozwarcia, pewnie około 4 w nocy i już nie wracaliśmy do naszej sali, bo stwierdziłam, że nie mam na to siły. Jeszcze próbowałam różnych pozycji tam, ale uginanie nóg w kolanach i kręcenie miednicą nie było zbyt relaksujące. A może trzeba było wtedy poprosić o piłkę! No cóż, za późno. Na ostatnie chwile (które tak naprawdę były raczej godzinami, ale nie zrobiłam dokładnych notatek, wybaczcie!) weszłam już na to łóżko porodowe. Kombinowaliśmy z wysokością oparcia, przez pewien czas byłam też na lewym boku, żeby kość ogonowa nie blokowała schodzenia główki (swoją drogą fajna sugestia położnej, choć nie było mi zbyt wygodnie). Miałam do wdychania gaz podczas skurczów, ale, szczerze mówiąc, nie widzę różnicy z jego zastosowania. Mąż podawał mi ustnik na 4-5 wdechów, może to za mało, żeby coś poczuć, a może akurat, żeby nie zemdliło. Wiem, że na pewno pozwoliło mi to głębiej oddychać w czasie samego skurczu, więc ma to jakieś plusy. Niebawem przyszły parte lub jak to położna nazwała „popierające”, więc odwróciłam się już na plecy i tak spędziłam resztę czasu. Od początku lekko krwawiłam z szyjki, a w końcu podczas porodu główki ostatni jej fragment mi pękł, bo rozwarcie jakoś tak uparcie nie szło na całość, więc jestem zeszyta i wewnątrz i na zewnątrz.

Drugi poród wcale nie był łatwiejszy


Sam czas na fotelu wspominam źle, bo co tu dużo pisać. Bolało. W ogóle że wspominam to już jakiś sukces. Albo i nie w sumie, bo w porównaniu z pierwszym razem to teraz wypada bólowo gorzej. Cały czas byłam świadoma, między skurczami uspokajałam oddech, zadawałam mnóstwo pytań położnej (czy cokolwiek możemy zrobić, żeby to przyspieszyć, żeby ta szyjka się szybciej rozwarła, żeby ta główka już zeszła nam w dół i czy wszystko ok, bo poprzednio główka była źle ułożona… I okazało się dopiero już podczas rodzenia, że faktycznie była wstawiona szerszą częścią i szło przez to ciężej!!! - tzw. położenie potyliczne), ale czekałyśmy, trochę parłam żeby pomóc. O 6 pękł mi samoistnie pęcherz płodowy i wylały się czyste wody. Śmieszne uczucie, chlusnęło na podłogę, czułam ciepło, ale niestety nie widziałam. Mała była dobrze dotleniona i tętno jej nie zanikało, bardzo duży plus, więc nikt nigdzie się nie spieszył. Oprócz mnie rzecz jasna. Chyba nie umiem tego bólu i wrażeń dokładnie opisać. Nie trwało to bardzo długo, ale przyszedł taki czas, że każdy kolejny skurcz to było już przepełnienie wiadra goryczy, chwila ulgi i znowu coraz gorzej i dłużej. Uważam, że mam wysoki próg bólu, ale już tylko chciałam, żeby to się skończyło. No i w końcu położna stwierdziła, że krocze się zaczyna napinać i główka w końcu schodzi. Wtedy jeszcze tego nie czułam, ale za dwa skurcze już tak. Położna lekko pomagała, gdy na skurczu masowała szyjkę macicy. Miałam wrażenie, że skurcz jest mocniejszy i łatwiej mi przeć. Wtedy zaczęło dziać się najciekawsze. Bo było faktycznie tak, jak to opisują na rodzić po ludzku, czyli parcie takie, jak na kupę. Główka tak rozciąga pochwę, że przygniata odbytnicę i czuć ją jednocześnie w obu miejscach. No i niestety, sama idzie jakby za wolno i aż chce się ją wypychać. (Słyszałam, że coraz popularniejsze jest, aby „gasić świeczki” i nie przeć, ale jeśli Was to ciekawi, to poczytajcie gdzie indziej). Mocne parcie zaczęło się koło 7 i akurat nadeszła zmiana położnych. Pani Renia, która do tej pory mnie prowadziła, powiedziała „chodź Bożenka, będziesz rodzić” i druga pani położna założyła fartuch, rękawiczki i jakby nigdy nic podeszła do mnie. Podczas zmiany mieliśmy tam z 5 osób publiczności. Ale nie przeszkadzało mi to, podobnie jak w Oleśnicy. Czasami nie liczy się nic. No i z panią Bożenką szło jakoś lepiej, no ale właśnie zaczęła się druga faza porodu. Na niby pełnym rozwarciu dostałam też kroplówkę z oksytocyną, żeby wzmocnić skurcze i przyspieszyć sytuację. Już było blisko, więc zaczęła mi wkładać do pochwy obie ręce w poszukiwaniu główki. Wtedy też próbowała tę szyjkę z niej zsunąć, ale niestety szyjka była naciągnięta i pękła. Pani Bożenka poradziła lekko się wygiąć, brodę ciągnąć do mostka, a miednicę w górę, oddychać i naprawdę szło lepiej i miałam wrażenie, że mała przesuwa się szybciej. W pewnej chwili skurcze były tak mocne i bolesne, że aż nie miałam siły przeć i chciałam wewnętrznie stamtąd uciec. Wyobraźcie sobie, że aż na tym fotelu podjechałam wyżej o kilka cm. Dopiero położna znowu kazała mi nie uciekać, wypchnąć miednicę w jej stronę, mocno wypychać jej palce i tak pokazała się główka. Skurcze były długie i musiałam przeć po kilka razy na jednym, aż do utraty tchu, powietrza, siły. Raz nawet zakręciło mi się w głowie, co mocno mnie przestraszyło. Głupio byłoby tak zemdleć w środku akcji. Na tym końcowym etapie już wcale nie wdychałam gazu. No i jak wyszła główka, co niestety wymagało jeszcze przerwy na oddech i taka utknięta dawała mocne wrażenia rozrywkowe, to chwila moment i cała kruszynka o 7:10 była z nami. A potem tylko ostatni raz, po przecięciu pępowiny, gdy już mała leżała na mnie i zrobiła szybki sik na mamusię, wyparłam łożysko. Wyszło ładnie całe, więc żadnego łyżeczkowania nie potrzebowałam. Przez krwawienie z szyjki małą zabrali ze mnie dość szybko i tatuś poszedł z nią na wycieranie, mierzenie i ważenie. 

Ogólnie mąż tym razem podawał mi nie tylko wodę, ale też znieczulenie. Znowu nie czułam się dobrze z dotykiem, więc tak naprawdę sama nie wiem, jak on czuł się, będąc cały czas ze mną tym razem. Widziałam, że przysypiał na krzesełku, bo też miał nockę i chociaż nic go nie bolało. A później przeciął pępowinę. I w sumie tym razem jego rola jakoś tak zeszła na drugi plan, ale jestem mu wdzięczna, że był. Po prostu. Sama świadomość podtrzymywała mnie na duchu.

Czy najgorsze w porodzie jest to co po porodzie?


No a mnie zaczęli wtedy szyć. Takie wrażenia to tylko w horrorach. Bo skoro szyjka pękła, to trzeba było wzierników, lamp, więcej igieł i sprzętu. Samego szycia było też więcej, bo lekarz miał cieńszą nitkę, która chyba puściła na którymś szwie i poprawiał grubszą. No czarna komedia. Ale to pół biedy, bo ze znieczuleniem. Potem było szycie skóry na żywca. No cóż, nie wiem, co było gorsze, czy poród główki, czy to szycie. Czułam każde ostre wbicie, przeciąganie nitki i kolejne wbicie. Niby 3 szwy, a taki scenariusz 6 razy. I te super słowa lekarza „niech pani podziękuje córce”.

Przez to, że w sali porodowej nie mieliśmy kangurowania, na salę chorych położne zawiozły mnie na łóżku transportowym. Chyba jakieś procedury bezpieczeństwa, żebym nie zemdlała po drodze. Malutka już ubrana przyjechała zaraz potem i praktycznie od razu przystawiła się do piersi. Ssała ponad 40 minut, podczas których zdążyliśmy pogadać z dziadkami i chyba zasnęła. Więc kangurowania nie było. Takie z 10 minut na mnie od razu po wyjęciu z brzucha. Na tatusiu wcale. Co jest dużą różnicą w porównaniu z Oleśnicą, jeśli komuś bardzo na tym zależy. Pod tym względem w Oleśnicy mieliśmy luksus chyba z 2 godzin z noworodkiem sam na sam. No ale mąż nie mógł być z nami nigdzie indziej i potem bez odwiedzin. Po kangurowaniu w Oleśnicy poszedł ze mną pod prysznic i pomógł się ogarnąć. Tutaj pod prysznicem byłam dopiero jak przyjechał do mnie drugi raz po około 8h. Wcześniej kręciło mi się w głowie i nie miałam siły wstać. Pierwszy raz poszłam się wysikać około 13.
No i nie, w tytule tego fragmentu wcale nie miałam na myśli, że wychowanie i obsługa noworodka jest o wiele bardziej wymagające i „bolesne” niż sam poród. Tak się umówmy.

Różnice między pierwszym a drugim porodem w kontekście szpitala


Tym razem nie byłam na szkole rodzenia, nie masowałam krocza, nie smarowałam brzucha, a wszystko było bardzo podobnie. Choć ciało już lepiej wiedziało o co chodzi, ja miałam więcej sił i trzeźwość umysłu. Mogę powiedzieć, że tym razem urodziłam ŚWIADOMIE. Czułam każdy centymetr swojego ciała i tę małą kruszynkę, która je opuszcza.

Różnice w szpitalach:

poród - łagodzenie bólu, metody wertykalne, piłka, worek, regulowane łóżko porodowe - dla mnie bullshit i wszystko tak samo, chcesz coś, co mogą dać to masz (gaz i tu i tu),sale porodowe - w Oleśnicy faktycznie po remoncie, ale duży ruch, to dużo sal, tutaj podobnie, ale chyba niestety tylko jedna, którą chyba można dostosować do 2 rodzących, ale nie chcę pisać więcej, bo naprawdę się tym nie interesowałam,

położne - w Oleśnicy wtedy najbardziej decydujący o wyborze szpitala czynnik: młoda, ambitna kadra, dziewczyny zafascynowane nowościami, bardzo aktywne, pomocne, dużo instrukcji (pani Ewelina), ale przy komplikacjach niezbędne było zawołanie bardziej doświadczonej, dużo mniej miłej i uczynnej, a konkretnej położnej, która weszła w czyn; tu w Ząbkowicach bardziej doświadczona życiem od razu, zmęczona po nocce pani Renia, jak widziała, że coś źle robię, to kazała poprawić, dawała sugestie, o 7 z nową energią wkroczyła pani Bożenka, bardzo dobre rady, konkretna pomoc też „w środku”, od razu mówiła, że nie ma potrzeby nacięcia, ale wracając do góry, ja miałam więcej sił i kontaktu,

kangurowanie w Oleśnicy przykładne, a nawet wydłużone dzięki babeczce, która rodziła po mnie i chciała lewatywę, przez co zajęła jedyną łazienkę w pobliżu, gdzie po porodzie można wziąć prysznic; tutaj może przez brak większej ilości sal, a może przez moją sytuację, kangurowanie było króciutkie, ale może dzięki temu bardziej ludzkie? Bo ubrana, po pierwszym odsapnięciu, nie taka rozkraczona i rozwalona, dostałam malucha do łóżka, gdzie mogłam ją swobodnie przystawić do piersi. I była położona obok mnie, do jedzenia na leżąco, tak jak mi najwygodniej. Ona też już ubrana, wytarta. Sama nie wiem, co lepiej. Może mąż żałował swojego kontaktu skóra do skóry, ja chyba mam obojętny stosunek do tego,

no i kluczowe dla mnie warunki poporodowe/położnicze - w Ząbkowicach pusty oddział, ale to też kwestia losowa, z trochę większym prawdopodobieństwem na kameralne warunki, na panie położne też trafiłam superowe, tylko jedna noworodkowa już pod koniec pobytu była mniej miła i uczynna, a tak to do końca drugiej doby praktycznie nie musiałam małej nawet przewijać, a małe obłożenie to też większe zainteresowanie; sala była przestronna, na 4 łóżka, a zmieściło by się z 6. W Oleśnicy było mnóstwo ludzi. Sale obłożone, czteroosobowa na ścisk taki, że jak noworodki jeździły w akwariach, to obijały się o siebie, bo nie było swobodnego miejsca na tyle, by przejechać bezkolizyjnie, łazienki starego typu na korytarzu, boksy z prysznicem za zasłonką lub toaletą.

Ostatnią różnicą było traktowanie noworodka - w Oleśnicy można było brać dziecko na chwilę do siebie i kategorycznie odkładać. Raczej od początku matka była rzucona na głęboką wodę z przewijaniem, przebieraniem i ogarnianiem noszenia. Karmienie raczej na siedząco, wspominam to jako karkołomne pozycje, ból pleców, dyskomfort w kroczu i ogólnie pasmo nieprzyjemności. Tutaj swobodnie mogłam od razu spać z malutką, choć łóżka same w sobie też były jakby szersze, a położna tylko nakazała nie spać podczas karmienia, a zachować odstęp.

Różnice, które nie wpłynęły na mnie, a które udało mi się zaobserwować to przede wszystkim pomoc laktacyjna - w Oleśnicy pani typowo doradzająca w sprawach karmienia, sprawdzała wędzidełka, pomagała przystawiać, jeśli kobieta miała duże problemy, a nawet mleko wcześniacze jednej babeczce załatwiła do domu, ogólnie anielica. W Ząbkowicach pani popatrzyła, zapytała, jedna pomacała, czy na pewno jest już mleko. Może i by doradziła jakby coś, ale pewności nie mam.

W Oleśnicy non stop widziałam babki z laktatorami, końcówki były dostępne, butelki chyba też. W Ząbkowicach laktator był, ale końcówki trzeba by było mieć swoje, gdyby ktoś chciał go używać. Za to dawali ligninę do podłożenia sobie, bardziej komfortowe podkłady na łóżko (chyba pul i po prostu poszewki, a nie te potliwe maty poporodowe jednorazowe, które trzeba było sobie przywieźć), no i jak położna brała dziecko rano do mierzenia i ważenia, to jak zmieniała pampersa, to używała szpitalnych, a nie zawsze tylko i wyłącznie prywatnych. Ubranek szpitalnych można było używać i tu i tu. I wenflon bolał mnie tak samo w obu wypadkach.

Gdybym jeszcze o czymś nie wspomniała - pytajcie. I niezależnie od opinii o szpitalu, polecam rozpatrywać porodówkę oddzielnie, bo w przypadku Ząbkowic na szczęście jest ogromna różnica.

piątek, 8 kwietnia 2022

Pielęgnacja cery bardzo suchej, zaczerwienionej, skłonnej do podrażnień i trądziku różowatego, czyli mojej

Pielęgnacja cery bardzo suchej, zaczerwienionej, skłonnej do podrażnień i trądziku różowatego, czyli mojej

W końcu aktualizacja tej mojej pielęgnacji, która ewoluowała od spirytusu salicylowego i peelingów z Avonu. Przeszła przez kremy dobrane przez kosmetologa, późniejsze desperackie i niewypalone Mary Kay (które były totalną stratą kasy i nerwów), aż do kolejnych dermatologicznych, które w końcu działają. Jeśli ciekawią Was te moje odkrycia, to poniżej to, co chcę Wam przekazać.

Moja cera jest taka, jak opisywałam ją we wpisie o kosmetolożce i tym o dermatologu. A kosmetyki z tego wpisu nadal polecam, ale już ich nie używam, bo się skończyły, a nie zamówiłam ponownie. Z dolegliwościami twarzy nie zmieniło się nic, a wręcz trochę zaogniło. Mam wrażenie, że też zawsze ma z tym coś wspólnego sezon grzewczy. Teraz dodatkowo jestem już matką, a jak to u matek bywa - to nie dośpię, to czasem nie dojem, a już przeważnie to się nie posmaruję. No i masz babo placek. Z takimi prawie czerwonymi porzeczkami, tylko że na twarzy.

Jak znalazłam nowych ulubieńców?

Nadal jestem skąpiradłem i nadal mam wysokie wymagania, bo nie lubię wydawać na coś, co nie daje efektów. Szukanie nowości też totalnie nie jest dla mnie. No to jak to się stało, że mam nowych ulubieńców? Śmiesznie wyszło! Pracowałam przy opisach produktów dla pewnego sklepu internetowego i musiałam opisać właśnie te. Jakie było moje zdziwienie, gdy opis w końcu szedł kropka w  kropkę w parze ze składem! Stąd „miłość od pierwszego spojrzenia na skład” do marki BasicLab.

Co zostało ze mną od tych najdawniejszych czasów? Zdecydowanie Facelle Aloe i łagodzący krem pod oczy z Sylveco. Co się zmieniło? Wymagania mojej cery co do intensywności pielęgnacji. Dlatego niezbędne okazały się nie tylko kremy okluzyjne, ale i składniki aktywne, bardzo aktywnie nawilżające i odbudowujące. Bo jak się nie dosmarowałam i nie napiłam wystarczającej ilości wody, to mi to od razu wyszło na skórze.

Kosmetyki BasicLab - hity i buble, czyli moja opinia

Moje pierwsze zamówienie z BasicLabu było w okolicy grudnia 2020 roku. Kupiłam zestaw sobie i przyjaciółce - trehaloza i turkusowa witamina C. 2 zestawy to i ze strony sklepu trafił się miły akcent, choć zastanawiałam się, czy się nie pomylili - wysłano mi większe stężenie trehalozy niż zamówione. To serum to było ugruntowanie mojej miłości od pierwszych składów do marki. Cudownie nawilżało, koiło i rozpieszczało skórę. Witamina C mi nie podeszła, jeszcze leży rozpoczęta w lodówce i nie będę ściemniać, że to strzał w 10, skoro nie. Ale miłość wszystko wybaczy, no i ta trehaloza…!

Z naszych niekochanych produktów BasicLab ma jeszcze żółtą witaminę C. Jest to serum olejowe i kupiłam 2 takie same mamom. Teściowa chyba zużyła do włosów, a w domu u rodziców dalej stoi w lodówce. No aż widać to pokrewieństwo. Więcej takich kosmetyków od nich nie miałam.

zużyte próbki

Z niepełnowymiarowych i typowo testowanych produktów, bo dostałam kilka próbek, sprawdziły się wszystkie, których używałam. Nawet ostatnio wrzucałam Wam na Instagramie w relacji o szamponie i odżywce z próbki. Był to właśnie szampon przeciw wypadaniu włosów i próbka wystarczyła mi na umycie tygodniowych włosów.

Moje pielęgnacyjne grzeszki i dodatkowe niedogodności

Kremy jak to kremy, niestety się kończą. Potem urodziła się dzidzia i chyba cały rok, odkąd tamto serum mi się skończyło, traktowałam swoją skórę po macoszemu. W okresie niemowlęctwa to już w ogóle opryszczka mnie nie opuszczała, a skóra coraz bardziej wysychała. Dopiero teraz znowu korzystam z dobrodziejstw trehalozy, choć już w niższym stężeniu. Po krótkim czasie regularnego stosowania kremu nawilżającego o bogatej konsystencji, który od 2 dni wzmacniam trehalozą, zaczęły się duże zmiany i już widoczna jest poprawa kondycji skóry.

Teraz wrzucę Wam moje policzki z 8 marca i 7 kwietnia. Śmiało możecie na własne oczy ocenić, czy coś się zmienia.

Więcej rozpisywać się nie będę, podrzucę Wam po prostu linka do nich, bo na stronie wszystko jest opisane. Komentarze i opinie mówią same za siebie. Te kosmetyki naprawdę działają. I nikt mi za reklamę nie płaci. Nawet w konkursie żadnym nie chcą mnie nagrodzić, cobym miała jakieś inne korzyści niż sama kondycja mojej skóry.

Natomiast bądźcie na bieżąco, bo szykuje się poważne testowanie asortymentu!

Idzie, a w zasadzie już jest, wiosna, za chwilę lato i postanowiłam trochę znowu rozpieścić siebie samą. Napisałam do BasicLab o poradę w sprawie doboru pielęgnacji. To nic, że z rekomendowanych dla mnie produktów wzięłam tylko żel do mycia. Po prostu zrobiłam duże zakupy na stronie sklepu, biorąc to, co wydało się mi najodpowiedniejsze.

Na listę zakupów wszedł:
nowy krem z ceramidami, oczywiście bogaty,
lekki krem z SPF 50, też w kontekście nadchodzącego wyjazdu i moich coraz częstszych spacerów z wózkiem, które odbywają się w różnych warunkach pogodowych,
nowe opakowanie kremu nawilżającego - tym razem lekkiego dla męża, żeby chciał się w ogóle smarować, bo jemu wszystko jest za tłuste,
emulsja myjąca do ultrawrażliwej cery
i szampon 500 ml stymulujący wzrost dla całej rodziny. Głównie z myślą o mamie, ale przyda się wszystkim. Mnie już się spodobał po 1 użyciu z próbki.

Będzie co testować! Stay tuned, bo moja paczka już w paczkomacie!

środa, 6 kwietnia 2022

Nasze karmienie piersią przez dłużej niż zakładany rok, kolejna ciąża i próby odstawiania

 Nasze karmienie piersią przez dłużej niż zakładany rok, kolejna ciąża i próby odstawiania

Początek karmienia piersią - kangurowanie i pierwsze ssanie

Moja przygoda z karmieniem piersią zaczęła się nie wcześniej i nie później niż w dniu porodu. Niektóre kobiety czują mleko już wcześniej, nawet mogą je „wycisnąć”, u mnie tak nie było.

Karmienie piersią w parku

Nasza córka urodziła się naturalnie w Oleśnicy w okresie przed aferą. (Brzmi to jak jakieś ery, ale chyba w kontekście tego szpitala to się sprawdza, teraz długo będą odbudowywać zaufanie i wizerunek pacjentek). Położna położyła maleństwo na mnie i przystawiła do jednej piersi, a mała od razu zaczęła ssać! Dlatego nasze początki były dość proste, właśnie ze względu na malucha. Od razu ssała, umiała złapać i zawalczyć o naszą wspólną laktację.

Pierwszy kryzys u mnie przyszedł jednak już w pierwszej dobie życia malucha. Zadawałam sobie pytanie, „czy ja aby na pewno mam pokarm?”. Mała ssała i budziła się dość często. Bez piersi obok płakała, chciała być tulona. Nie wszystkie dzieci były takie i nie wszystkie mamy na oddziale były takie jak ja. Akurat na mojej sali były 2 kobiety z problemem, gdzie wjeżdżał laktator, mleko modyfikowane, kombinacje i frustracje. Czułam się też trochę przez to osaczona. Ale miałam mocne postanowienie - nie daję mleka modyfikowanego. Najgorzej było wieczorami, kiedy zmęczona ledwo trzymałam się w miarę prosto, a dziecko znowu płakało. W normalnym szpitalu ciężko się wyspać i wypocząć, a to do laktacji jest bardzo potrzebne. Pamiętam też, że baaaaardzo chciało mi się pić.

Naszym szczęściem było to, że wyszłyśmy ze szpitala już drugiego dnia po porodzie. Czułam wtedy ogromną ulgę, bo sama z dzieckiem w wiecznie hałasującym szpitalu prawie oszalałam. Nie ma jak spać, nie ma jak odpocząć, znieczulenia schodzą i wszystko już boli, a tu od razu na głęboką wodę! Pilnuj dziecka, karm, przewijaj, tulaj. No i jeszcze ogarniaj siebie. To jest hardkor.

Drugiego dnia moje obawy co do mleka zostały rozwiane. Na oddziale była pani położna laktacyjna. Myślę, że miała certyfikat doradcy laktacyjnego. Naprawdę pomagała babeczkom. U nas sprawdzała wędzidełka i pokazała mi, że mam mleko. To była ulga! Pamiętajcie, że tej siary w pierwszych dobach potrzeba noworodkowi naprawdę tylko kilka mililitrów. Nie umiałam sobie tego początkowo wyobrazić, co byłoby uwalniające. Dodatkowo w żołądku często zalegają jeszcze płyny płodowe i dziecko jest dość odżywione, bo przecież dopiero co zostało odłączone od pępowiny. U mnie przerażenie powodowały wymioty małej właśnie tym śluzem, a było tak dwa razy na samym początku. Maleństwo, którego naprawdę bałam się brać na ręce, zaczynało się krztusić! A trzeba mu pomóc. Dobrze że byłam w szpitalu i panie z neonatologii pomagały ogarniać. Jak trzeba to przebieranie, przewijanie i te zakrztuszenia. Nawet ze dwa razy zawiozłam do nich malucha, jak chciałam iść pod prysznic. Oj nie byłam w pełni supermatką od pierwszych chwil. Przerażały mnie te małe rączki i nóżki. Waga urodzeniowa kruszynki, bo tak mówili na nią nawet w szpitalu, to 2900, a spadła jeszcze do 2720. Na szczęście żółtaczka była niska i inne czynniki nie zaważyły na dłuższym pobycie.

Ból, dyskomfort i masakra bieliźniana

W domu z każdym dniem mleka było więcej. Brodawki i sutki bolały mnie okropnie. Przesilenie było po powrocie do domu, ale ból i dyskomfort trwał na pewno 2 tygodnie, a może nawet 3. Miałam strupki i ranki od pierwszych wysiłkowych prób pozyskania mleka przez malucha, na szczęście niezbyt wielkie. A mała musiała ssać dalej. Pomagały mi muszle laktacyjne z Medeli, wietrzenie i odrobinę maść lanolinowa (ale nie zużyłam nawet całej próbki z Lansinocha w całym okresie laktacyjnym). Po prostu wzięłam to na przeczekanie.

Biustonosz do karmienia - musisz go mieć

Bardzo ważna kwestia - biustonosz do karmienia. Pomaga piersiom zachowywać kształt, a dzięki temu udrażniać kanaliki mleczne i zapobiegać zastojom czy w skrajnych przypadkach zapaleniu piersi (na co wpływa zdecydowanie więcej czynników).

Jeszcze w ciąży kupiłam sobie miękkie biustonosze z H&M, chyba najłatwiej dostępne, 100 zł za 2 sztuki. O matko, jak się w nich męczyłam. Co to jest za kara używać takich staników w okresie karmienia. Nie pomagały i nie przynosiły uczucia ulgi, a wręcz więcej bólu i dyskomfortu. Piersi wypadały mi z tych staników na wszystkie możliwe strony. Nie trzymały kształtu i utrudniały życie. Działały tylko wtedy, gdy ja utrzymywałam pozycję pionową. Tragedia! Nie polecam. Jak tylko ustabilizowała mi się laktacja, a nawet wcześniej, wróciłam do mojego zwykłego biustonosza, a później przerzuciłam się na miękkie topy biustonoszowe, które działały lepiej…

Teraz, w drugiej ciąży, kupiłam sobie nowe staniki. Też miękkie, też dwupak i też w okolicy 100 zł w bonprix. Jak się sprawdzą, to na pewno dam znać. Na razie bez karmienia podczas przymiarki bardzo pozytywnie, choć trzeba uważać na rozmiary, bo na pewno mają zaniżony obwód. Tutaj podaję link do biustonoszów, bo już wydają się o niebo lepsze.

 Mleko wszędzie, czyli co z tym nawałem

Nawał przyszedł nawet szybciej, niż myślałam, bo już w 5. czy 6. dobie po porodzie. Piersi były wypchane jak napompowane balony, ale twarde jak gniotki z mąki ziemniaczanej. Mleko lało się samo — podczas prysznica, przy wycieraniu, schylaniu, leżeniu i staniu. Niezbędne były wkładki i regularne jedzenie malucha. U nas mała przez długi okres jadła 10-15 minut z zegarkiem w ręku z jednej piersi i miała przerwę, nawet 2 i 3 godziny. Ważne było wtedy, żeby pilnować tej drugiej piersi. Na ratunek przyszła nam magiczna butelka, w którą zaopatrzyłam się już wcześniej i naprawdę sprawdzała się rewelacyjnie. Podaję Wam link do mojej konkretnej z Mami, bo to serio zbawienie. Odciągała tylko niezbędne minimum, nie napędzając dodatkowo laktacji, a zmniejszając uczucie bólu i twardości. Przez cały okres karmienia piersią ani razu nie użyłam laktatora - butelka w nawale wystarczyła. Cały czas używałam też muszli ze względu na brodawki. Kilka razy budziłam się po drzemce z mlekiem nawet w nich. Dziwne sytuacje, ale takie życie. U mnie obyło się bez zapalenia, guzów czy innych przykrych sytuacji. Laktacja unormowała się nam dość szybko, ale teraz nie pamiętam, kiedy dokładnie całkowicie zrezygnowałam z wkładek. Pewnie w okolicy 2 miesięcy.

Smoczki, butelki i inne wspomagacze

Jak już napisałam wyżej - laktatora nie użyłam ani razu. Ręcznie też nie umiem do tej pory odciągać sobie mleka. Jedyny sposób, w jaki mleko wydostawało się z moich piersi oprócz karmienia, to magiczna butelka. Reszta w nawale działa się sama, bezwiednie lub pod wpływem grawitacji. Mała na początku dostawała smoka. Przypasował jej smoczek Lovi (działał u nas do około 4 miesiąca). Butelki nie dostała ani razu, bo nie korzystaliśmy z mleka modyfikowanego, a jak chcieliśmy podawać wodę, to już byliśmy w erze bezsmoczkowej i nie za bardzo to szło. Dopiero później wszedł bidonik Twistshake, fajnie działał, ale już więcej nie będę ich kupować, bo niestety nie są niekapkami... Wszystkie akcesoria typu woreczki, pojemniczki, butelki, smoczki do butelek i inne takie leżą i czekają. Na razie nie jest mi dane ich ocenić. Dostałam też ręczny laktator Avent, ale jeszcze nie wiem, jak się go używa.

Nasze pozycje do karmienia i niewygody, a w końcu ratunek!

Karmienie po 10 minut z jednej piersi było naprawdę nieobciążające. Gdybym tylko ogarniała sama te wszystkie pozycje do karmienia piersią! Samo karmienie na początku było jeszcze do przeżycia (ból, gojenie ran i mleko), to pozycje były dla mnie najgorsze. Przez to że na początku bałam się tego maleństwa, a mąż przejmował pieluchy i układanie nas do karmienia, nie mogłam znaleźć swojej pozycji. Próbowaliśmy różnych. Plecy bolały, ręce bolały, mała jako tako leżała wygodnie, ale bez męża nie dawałam rady się ustawiać. I z poduszką, i bez, mała na rękach, na kolanach, na mnie… Teściowa poradziła mi, żeby próbować na leżąco. Ale jak to?! Z takim maleństwem?! Odważyłam się spróbować dopiero około 2. czy 3. miesiąca, och jak żałuję, że nie wcześniej! Wszystkie moje problemy z bólem pleców i niewygodami się rozwiązały. Raz karmiłam na prawym, raz na lewym boku. W nocy zmieniałam tylko pierś. Swoją drogą to było ciekawe, zwłaszcza na początku, że zmęczonemu umysłowi tak trudno zapamiętać, z której strony było ostatnie karmienie. Wręcz musiałam to zapisywać...

Poduszki do karmienia nam się nie sprawdziły, były niezastąpione w ciązy, ale karmienia jakoś spektakularnie nie ulepszały. Używaliśmy trochę w okresie noworodkowym, jak mój mąż nas układał.

Hormony - karmię regularnie i mam okres

Miesiączka podczas karmienia piersią albo występuje, albo nie występuje. U mnie pojawiła się już w maju. Przechodzimy więc dalej w laktacyjną drogę. Mała miała prawie 4 miesiące. Karmienie było już rutyną, mleko samo nie płynęło, nic nie bolało... Początkowo dziwnie się czułam, bo znowu pojawił się dyskomfort, sutki bolały. A już było tak super. Chciałam karmić i nie widziałam innej możliwości, dlatego to po prostu przetrzymałam, a wszelkie obawy rozwiązały się wraz z nadejściem okresu. Ależ mnie to wkurzyło - karmię regularnie, jeszcze nie rozszerzaliśmy diety, a ja już mam okres… Nic nie można było zrobić, ale chociaż cykle mam przeraźliwie długie, to było to rzadko. Jedyne pocieszenie.

Karmię piersią i jestem w ciąży

Już od razu założyłam sobie, że chcę więcej niż jedno dziecko i to z małą różnicą wieku. Jak tylko dostałam pierwszy okres zaczęły się kalkulacje. Nie chcieliśmy ryzykować tak od razu, idealna wydawała się różnica półtora roku. Zwłaszcza, że pierwsza córka jest ze stycznia, to sytuacja ułatwiona. Dzieci rok po roku, a jednak półtora. Martwiłam się o owulację, bo już wcześniej miałam z tym problemy. Moja ginekolog kazała mi dać sobie czas na naturalne starania do końca roku. Z kolei Mamaginekokog mądrze napisała o zależnościach między karmieniem a płodnością w tym artykule. Bardzo mi pomógł i tak po ludzku wytłumaczył zależności. Zaczęłam śledzić owulacje i… udało się! W połowie października zrobiłam test, poleciałam na betę i… ciąża! Niestety tylko do 6. tygodnia. Na początku listopada wystąpiło u mnie krwawienie, które się nasilało. Nie miałam jakichś wybitnych objawów bólowych, tylko ciągle ta krew… Dużo obfitsza ilość niż przy zwykłym okresie. I już wiedziałam, że nic dobrego z tego nie będzie. Pani doktor potwierdziła moje obawy - brak obrazu ciąży w USG. Straciłam tego maluszka, który był jeszcze mniejszy od okruszka. Statystyki są okrutne - 1 na 10 kobiet na świecie doświadczy straty, a jeszcze więcej nie będzie nawet o niej wiedzieć. Jak już odetchnęliśmy z mężem po tych wieściach i w końcu pod koniec grudnia poszłam na kontrolną betę… Byłam w 6. tygodniu kolejnej ciąży! Zarodek zagnieżdżony, wszystko w porządku! Idealnie wg przypuszczeń pani doktor - do końca roku się udało.

Początkowo karmienie dawało dyskomfort jak przy okresie, sutki były twarde i obolałe. Sytuacja po jakichś 2 miesiącach się unormowała, ale przyszła ta ostetczna myśl o odstawieniu. W końcu mała ma już 14 miesięcy, a karmienie komplikuje nam życie. Żebyście nie myśleli, że to tak kolorowo, skoro samo karmienie jest łatwe. Podam Wam jeszcze szerszy kontekst.

Nasze karmienia to częste pobudki i awantury przy zasypianiu

Moja mała jest niezbyt odkładalna, zwłaszcza w nocyNa palcach obu rąk zmieszczę przypadki, kiedy spędziła w swoim łóżeczku choć kilka godzin. Musi czuć mamę, mój oddech, zapach i wyraźnie słyszeć oddech. No taki typ. Od najmniejszego nie ma mocnego snu, no chyba że akurat zaśnie przy mikserze. W wózku śpi dopiero teraz bez problemu, wcześniej tylko mojej mamie udawało się to ogarniać. Mieliśmy czas 3 i 4 drzemek w ciągu dnia. Taki schemat - mała je, marudzi, bo jest zmęczona, usypiam ją 30 minut, zasypia na 20 i ma chwilę aktywności. I tak w kółko. To był chyba nasz najgorszy czas, bo totalnie nic nie można było z nią zrobić. Tzn. w domu, gdy ona była pod moją opieką. A gdy już spała, a ja jakimś cudem wstałam z łóżka, to z toalety wybiegałam na jej krzyk. W nocy nie lepiej. Ratowało nas właśnie wspólne spanie i tylko podawanie piersi bez wstawania i kombinowania. Ale dopiero po 2. miesiącu, jak już nauczyłam się karmienia na leżąco. W czasie noworodkowania mąż mi ją podawał co karmienie i odkładał. No wtedy ciut więcej w tym łóżeczku spędziła.

Odstawienie od piersi w nocy

Próbowaliśmy 2 razy na sztywno - mąż przejmuje dziecko, ja się nie wtrącam. Za każdym razem spotkała nas taka histeria, że niestety się nie udało. Teraz już jest zawodzenie i wołanie cycy. Tragedia dzieje się też, gdy mówimy, że cycy już śpi. Muszę ignorować wołanie i usypiać. Czasem na rękach, czasem na leżąco. Maluch w międzyczasie kotłuje się, wstaje, przewraca i nabija nam wspólne siniaki. Zaczęłam stosować metodę liczenia. Na głos po prostu liczę, aż zaczyna ziewać i w końcu zasypia. Tak około 300 czy 400. Układam ją za każdym razem na płasko, czasem noszę, jeśli mocno płacze. A do tego idą jej teraz czwórki. 1-2 karmienia na śpiocha to nasz szczyt osiągnięć, ale już widzimy postępy w spaniu i liczbie pobudek. A pozwalam sobie na to, żeby się wyspać, po prostu, z lenistwa. Jak brzuch będzie większy, to spróbujemy ze spaniem osobno, znowu zaangażuję bardziej męża i do tego półtora roku życia powinno się jakoś udać. Naprawdę nie wyobrażam sobie karmienia w tandemie.

Kryzys, wielki kryzys

Laktacyjna i matczyna droga każdej kobiety jest inna, ale mam wrażenie, że w końcu każdą dopadnie coś tak beznadziejnie bolesnego... Nie będę pisać tego na nowo, wrzucę Wam tu w cytacie, co wtedy czułam. Nikt nie brał mnie na poważnie, ale gdyby coś mi nie kliknęło, to pewnie wsiadłabym do pociągu i wyjechała na 2-3 dni z domu, żeby tylko uniknąć karmienia. Przeczytacie, że byłam w bardzo ciemnym i gorzkim miejscu. Teraz chyba zrzuciłabym to na hormony, ból piersi karmiących w ciąży i brak pomocy. Zrozumienia, odciążenia i na to wszystko, co jest dookoła. Dlatego to odstawianie nie wyszło, teraz tak myślę. Bo taki kryzys i czarna dupa nie sprzyja nikomu. Odbija się na wszystkich i niczego nie buduje.

Byłam w tak gorzkim miejscu, że myślałam, że z niego nie wyjdę.

„O tak, cały czas myślałam że to nie o mnie. Że baby sobie wymyślają i że przecież jakoś do przodu, minie i przejdzie. Moja córka skończyła właśnie 14 miesięcy, a ja dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że mam ochotę wyć do księżyca, tylko najlepiej tak, żeby nikt nie widział. Na razie raz nie wytrzymałam, krzyczałam, w sumie to darłam się jak pojebana obok płaczącego dziecka. A za chwilę pomyślałam, że tylko mogę jej zaszkodzić. 

Dzisiaj czarę goryczy przelała skwaśniała zupa. Poświęciłam półtora godziny na stanie przy garach, najpierw przez półtora pchałam wózek, później kołysałam i śpiewałam. Jak w końcu zasnęła, wzięłam się za obieranie, ścieranie, smażenie i gotowanie. Zjedliśmy pół garnka, przez dobę stała na kuchence, a teraz już nikt jej nie zje. I znowu będzie się trzeba babrać z następną.

Nie mogę żyć normalnie, cieszyć się z kolejnej ciąży. Z wiosny, czasu wolnego na świeżym powietrzu. Każdy nowy krok tego dziecka przyćmiewają te gorsze chwile. Marudzi i rozwala przy jedzeniu, wieczorem ciągle nie zaśnie bez cycka, w nocy nadal budzi się co najmniej 3 razy. Nieraz o 4 czy 5 wstaje na jedzenie. Ciągle chce robić to, na co ja nie mam ochoty. Rozwala, brudzi, a do tego o byle co płacze i się złości.

Karmienie piersią to już męka. Nawet przemogłam się w wychodzeniu z domu, żeby tylko karmić jak najmniej. Teraz każde karmienie to jak wypruwanie flaków. Po prostu chce mi się rzygać i wyć. Zaciskam zęby tak mocno, że już bardziej nie potrafię, aż tracę czucie. Łzy ciekną same, a wielkie małe oczy patrzą na mnie z niepokojem…”


Wkurzało mnie wszystko w dziecku, mężu, rodzicach i świecie. Hormony? Zbieżność gorszego okresu u mnie i u niej? Nie wiem. Minęło.


Tyko spokój nas (i odstawianie) uratuje

Teraz jestem już spokojna. Karmienie znowu nie boli, mam naprawdę sporo cierpliwości do tego usypiania liczącego, bo wiem, że z każdym kolejnym jesteśmy bliżej celu. Mała zasypia ze mną, ale bez piersi. Dostaje w nocy, 1 lub 2 razy. A my nawet kupiliśmy wakacje.


Zdrowa i spokojna głowa przy dziecku to podstawa, karmienie to tylko jedno z wyzwań. Emocje maluszka i jego potrzeby są ważne. Ale tuleniem czy kangurowaniem też można próbować je zaspokajać.

Czy jeszcze czegoś Wam nie napisałam, a coś Was ciekawi? Jeśli jesteście tam, gdzie ja powyżej, to poszukajcie pomocy, bo samo się nie robi. A jeśli taki stan trwa dłużej, to tym trudniej, żeby kliknęło. Trzymam za Was wszystkie kciuki - za karmienie, za Wasze maluchy i za Wasze wybory. Bo jeśli się nie uda lub jeśli nie chcecie, to zawsze możecie sięgnąć po mm. 

Najważniejsze jesteście Wy, bo spokojna mama to o wiele spokojniejsze dziecko. Choć wyjściowy temperament może być różny.


We wpisie znajdują się linki afiliacyjne do Allegro w ramach programu Allegro Polecam.

niedziela, 12 kwietnia 2020

Makijaż ślubny i czy na pewno potrzebujemy próbnego

Makijaż ślubny i czy na pewno potrzebujemy próbnego
Makijaż próbny to taki zabieg, który pozwala odetchnąć psychicznie, że chociaż nad jedną kwestią w dniu ślubu na pewno będziemy mieć kontrolę. Z reguły to sama przyjemność, relaks i kreatywne kombinowanie. Czy na pewno? U mnie było troszkę inaczej.

Moja historia z kosmetykami katalogowymi Mary Kay - uzupełnienie


Po opublikowaniu opinii o linii Time Wise z Mary Kay, czyli Cudownym Zestawie i Płynie Nawilżającym, doszłam do wniosku, że chyba nie dałam rady przedstawić Wam wszystkiego. Ta historia wręcz domaga się ode mnie szerszego kontekstu. W tym wpisie uzupełnię przygodę ze wspominaną makijażystką i dopowiem kilka kwestii co do samych kosmetyków.

uśmiechnięta twarz kobiety z zamkniętymi oczami, dwie dłonie z pędzlem, wykonywanie makijażu

Po co mi była makijażystka?


We wrześniu postanowiłam, że w lutym wezmę ślub. Nie będę przedłużać tej kwestii, ale wiecie, standardowo - były zaręczyny, to trzeba wziąć ślub. Ja czekałam na pierścionek dość długo, dlatego uznałam, że pół roku do ślubu będzie wystarczającym okresem.

W toku wszystkich przygotowań musiałam wybrać podwykonawców, którzy są sprawdzeni i usługi których mnie usatysfakcjonują. Wiecie, że ja z fryzjerem nie mam problemu, bo każde moje cięcie od pewnego czasu wykonuje jedna osoba. O jej sposobie pracy i moich wrażeniach możecie poczytać choćby tu. Makijaż mogłabym kombinować sama, ale byłoby to zdecydowanie zbyt dużo czasu i nerwów, więc zawierzyłam się specjalistce.

Makijażystka wybrana przeze mnie jest osobą z polecenia, z której usług ja wcześniej nie korzystałam, ale widziałam jej pracę i uznałam, że mogę jej zaufać. Co do makijażu i jego wyglądu nie pomyliłam się, w dniu ślubu wyszło pięknie, a moja świadkowa to już w ogóle zrobiła największą furorę! Ale ja nie o tym.

Jak to było z tymi makijażami próbnymi 


Umówiłam się na makijaż próbny dość wcześnie - prawie na miesiąc przed weselem. Wcześniej poszłam na kwas i oczyszczanie do Sylwii, żeby dobrze się przygotować i byłam spokojna o cerę.

Pojechaliśmy do studia razem z narzeczonym. Nie wierzę w zabobony, a cenię jego rady, bo w końcu to jemu (zaraz po sobie samej) miałam się najbardziej podobać. Pani kosmetyczka powitała nas dość chłodno, nie oferując nawet wody do picia, co wydało mi się dziwne. No ale do konkretów - zaprosiła mnie na fotel i się zaczęło.

Po pierwsze wywiad - moja pielęgnacja, jak zwykle się maluję, co robię z twarzą, jakie mam problemy, co mi się podoba. Standardowo, ale pierwsza lampka zaświeciła się, gdy zostałam zrugana za niemalowanie się na co dzień. Zostało to zaargumentowane tym, że makijaż jest naszą warstwą ochronną. No nie wiem, dla mnie nie jest konieczny, ale pewnie tak mówią na szkoleniach.

Później zostało mi zlecone wykonanie peelingu twarzy zestawem do „mikrodermabrazji” Mary Kay. Pomyślałam - no dobra, lekki peeling przed makijażem spoko, ale przecież byłam na kwasach... pani kosmetyczka stwierdziła, że to nic, po czym zleciła mocniejsze złuszczenie okolic nosa - moich najwrażliwszych. O zmaganiach z nimi u kosmetologa i wcześniejszej kondycji skóry twarzy już pisałam.

Po wykonaniu peelingu usiadłam znowu na fotel. Teraz już nie wiem, kiedy dokładnie moja cera została oceniona jako przesuszona, odwodniona i POROWATA (a tego o niej nie słyszałam nigdy), ale nałożona została mi baza nawilżająca i przeszłyśmy do makijażu oczu.

Zaczęłyśmy od zamalowania moich permanentnych kresek, cieniowania, odklejenia rzęs. Pani makijażystka przez cały czas nie była zbyt rozmowna, mimo mojego zagadywania i prób żartów. Było jakoś tak sztywno i wręcz niemiło. Robiła swoją robotę i zastanawiała się, jak zrobić najlepiej, tak pomyślałam.

Makijaż oka wyszedł bardzo ładnie, leciutka modyfikacja co do linii wodnej i dolnego wewnętrznego kącika i lekko dłuższe rzęsy w zewnętrznym i byłoby ideolo. No ale potem był makijaż twarzy...

Jak na suchej cerze wygląda wodoodporny podkład?


Myślę, że większość z Was się domyśla. Zmarszczki uwydatniły się prawie od razu, na czole zaczęły wychodzić niewidzialne dotąd suche skórki. Istny koszmar. Nastąpiło kilka prób „poprawek”, ale nie było jak... Zostałam skierowana ponownie do łazienki z ogromną prośbą o szczególną uwagę na oczy, coby się nic nie rozmazało i zmyłam czoło i policzki z podkładu emulsją myjącą.

Zaczęłyśmy od nowa. Baza - podobno mocniej nawilżająca, trochę kremu, podkłady nawilżające, lekki korektor. Wyszło lepiej, choć było widać, że to nie jest satysfakcjonujący efekt.

Chyba wtedy emocje zaczęły puszczać nam obu. Ja się nasłuchałam, jaka to moja skóra nie jest najgorsza, przesuszona, odwodniona, ponownie POROWATA i że nie da się uzyskać lepszego efektu, jeśli nic z tym nie zrobię. Już tu zaczęła się mowa o „cudownym zestawie”.

Biorąc pod uwagę to, ile już poświęciłam czasu, energii i pieniędzy na wyprowadzenie mojej skóry z okropnego stanu, naprawdę byłam na skraju załamania. Nie mogłam się po prostu powstrzymać po tych słowach, które usłyszałam i jak zostałam zmieszana z błotem. Chyba muszę dodać, że niedawno wcześniej straciłam pracę i ledwo od miesiąca zarabiałam niecałe tysiąc złotych stażowego.

Jakimś cudem skończyłyśmy twarz - z mottem, że jeszcze mamy dużo czasu i można dużo naprawić. Wtedy zostały równo 4 tygodnie do dnia zero.

Wykończenie makijażu czy wykańczanie siebie...


Przeszłyśmy do pomadki i obie zderzyłyśmy się z murem! Moje wyobrażenie borda nijak się nie miało do wyobrażenia drugiej strony o tym kolorze. Wypróbowałyśmy z 5 rożnych pomadek - od ciemnego, przez różowy (którego nie znoszę) do prawie beżu. Ni w ząb. Muszę dodać, że oczy były mocne według mojej woli i prośby, zostały zaakceptowane i... już teraz nie wiem, dlaczego je ruszyłyśmy.

Przez poprawki obie stałyśmy się sfrustrowane i znowu puściły nerwy. A początkowe założenie było takie, że chodzę w zaproponowanym makijażu i potem zdaję relację z tego, co i jak chcę zmienić. Założenie super, ale wykonanie nie do końca. Z perspektywy czasu, ale też już wtedy to zauważyłam, ten makijaż był spoko - lekko zciastkowany na czole i nosie i ze złym kolorem pomadki, ale generalnie wszystko zostało niemal tak samo.

Wtedy do akcji wkracza mój pan młody. Jemu się wszystko podoba, tak jest super, ale jakby było inaczej, to też by było. Wiecie, typowy facet akurat wtedy, kiedy nie trzeba. No i jeszcze jego dobroć i chęć niesienia pomocy... I już wiecie, dlaczego wzięłam te kosmetyki, mimo że nie miałam ochoty wydawać na nie tyle kasy. To nie ja ją wydałam...

Makijaż nam się rozjechał, ja spłakałam go jeszcze na dokładkę i serio był komplet. Razem z panią makijażystką byłyśmy w podłych nastrojach, spędziłam jej na fotelu chyba z 3 godziny, w dodatkowo byłam podobno pierwszą panną młodą, która płakała już na próbnym - powód był zgoła inny.

Pod koniec wizyty jednak po moich uzewnętrznieniach, opowieściach o walce z twarzą, mój M. też trochę się włączył w tę rozmowę, atmosfera była naprawdę serdeczna. Pełna nadziei, obietnic poprawy, pięknego makijażu ślubnego i w ogóle, że cud miód.

Promocja na dodatkowy makijaż próbny?


Gdy już wzięliśmy kosmetyki, perswadując niechęć do zestawu peelingującego, został mi zaproponowany drugi próbny makijaż - za darmo. Co prawda zapłaciłam już za ten 200 zł (nie biorąc reszty) i kolejne 511 za kosmetyki (za które płaciłam z domu przelewem w drodze wyjątku z powodu braku gotówki. I tak, pisałam, że były prezentem, ale to był taki prezent z prawie już wspólnej kasy i to w formie przelewu). Jeśli weźmiemy pod uwagę info z poprzedniego posta o ofertach na OLX, można by sądzić, że za ten drugi makijaż też zapłaciłam. Ogólnie miałam się popielęgnować Cudownym Zestawem i wrócić, żeby zobaczyć, jak reaguję i czy coś z tego będzie.

3 razy pokazana połowa twarzy z trzema wersjami makijażu
Od lewej: pierwszy makijaż próbny i plama pod okiem, drugi próbny, właściwy
Z salonu wyszłam mega roztrzęsiona, jednocześnie pozytywnie i negatywnie. Dodatkowo pojawiły mi się dwie plamki na policzkach od serum z witaminą C nałożonym trochę za szybko po kwasach. Moja twarz to był obraz nędzy i rozpaczy - całkowicie dosłownie. Na zdjęciu wyżej skrajnie po lewej stronie pierwszy makijaż próbny po moich poprawkach w domu i z moją szminką. Właściwy makijaż skrajnie po prawej.

Nie wiem, co się na to złożyło, ale dosięgnął mnie wtedy totalny kryzys weselny. Płakałam z pół godziny w samochodzie w drodze do fryzjera na próbną fryzurę xD. Organizacja wesela w pół roku i to praktycznie samodzielnie (niby faceci pomagają, ale wszystkie wiemy, jak to naprawdę wygląda) zszargała mi nerwy bardziej, niż byłam gotowa się przyznać.

Pielęgnacja Mary Kay w domu i dalsze propozycje


Podczas mojej pielęgnacji w domu byłyśmy cały czas w kontakcie. Moje obawy cały czas rosły, skóra się zcieńczała, ale wg pani makijażystki wszystko było OK. Do pielęgnacji dorzuciłam swoje serum z Ecolabu, bo wiem, że zawsze mi dobrze służyło i chciałam dać chociaż trochę nawilżenia tej biednej skórze. Taka pielęgnacja trwała z tydzień, po czym, gdy ciągle twierdziłam, że mi sucho, pani makijażystka bardzo się przejęła.

Zaproponowano mi krem mocno nawilżający (tak, to ten z gliceryną i parafiną) za 120 zł. Ale po tym, jak byłam sceptyczna, moja pani zaoferowała mi układ. Samodzielnie do domu rodziców przywiozła mi swój krem! Kurczę, to był bardzo wzruszający gest. Później rodzice przywieźli to do mnie i używałam go z tydzień.

Oczywiście, że po nałożeniu tego na twarz skóra była wniebowzięta. Przecież została tak okryta, że aż chyba byłoby mi za nią wstyd, jakbym nie poczuła różnicy. Potem pojechałam na drugi próbny makijaż i z kremu zrezygnowałam, bo kolejne 120 zł do tego, to już byłoby za wiele.

Jak już jestem przy pielęgnacji w domu, to muszę też wytłumaczyć się z używania mleczka z tak silnym detergentem. Otóż wiecie, ciężkie silikony nie zmywają się wodą, potrzebują detergentu, a krem na noc silikon zawiera. O ile zostawienie oleju, a potem przetarcie go hydrolatem czy innym lekkim środkiem uważam za normalne, o tyle silikony nie specjalnie mi służą. W taki oto sposób wpadłam w to błędne koło „cudownego zestawu”.

Jak wygląda właściwy makijaż próbny?


Drugi makijaż próbny odbył się w walentynki. Wzięliśmy wolne i pojechaliśmy załatwiać sprawy weselne, od makijażu począwszy (tak Wam tu spoileruję, że pewnie i napiszę o organizacji wesela). Wszystko odbyło się sprawnie, z małymi modyfikacjami, jak sobie życzyłam. Użyte kosmetyki były zapisywane na facecharcie, a ja dla pewności wzięłam swoją ulubioną pomadkę w odpowiednim kolorze. Wtedy już wszystko zagrało.

Nie płaciłam według ustaleń i dodatkowo dostałam próbkę kremiku do ust, bo z suchością wszędzie mam problem, a moja pomadka jest dość wymagająca - nie dość że ciemna, to jeszcze matowa zastygająca.

Twarz oczywiście została pochwalona, że już o wiele lepiej podkład w nią wsiąka i lepiej wygląda, a był nakładany pędzlem. No ale został nałożony tylko ten nawilżający. Wyszłam naprawdę zadowolona - makijaż był zrobiony tak, jak chciałam. Oprócz koloru brwi, ale to też moje dziwactwo. Mama wyłapała lekką niesymetrię - dla mnie wszystko super.

Podsumowanie zmagań i makijaż ślubny 

Po tygodniu odstępu od próby generalnej nadszedł TEN dzień. Chętnych na makijaż znalazło się pięć osób oprócz mnie (a z Młodym nawet sześć!), więc udało nam się dogadać z panią makijażystką na dojazd do nas. Mamy zaprzyjaźniony zakład fryzjerski, więc miejsce było odpowiednie.

Mój makijaż został wykonany techniką odwrotną, czyli najpierw oczy, potem reszta. Nałożona została nawilżająca baza i krem. Myślę też, że podkład jednak był z takich średnich, wcale nie ten wodoodporny, bo na pewno by tak nie wyglądał. Wszystko według ścisłych zaleceń - ograniczyłyśmy róż na policzkach, bo moje i tak same się różowią i brwi pomalowałyśmy cieniem. Ku mojemu zaskoczeniu wszystkie makijaże skończyły się wcześniej (nawet od optymistycznego harmonogramu).

W podzięce za dobre podejście i otwarte serce zdecydowałam się wręczyć bukiety obu stylistkom. Wyszło na to, że niewiele panien młodych to robi, bo obie były zaskoczone. Za makijaż zapłaciłam chyba 220 zł (z dojazdem i Młodym). Rzęsy były super doklejone, podkład wytrzymał dość długo, choć na nosie wymagał poprawki. Martwiłabym się, gdyby nie wymagał!

uśmiechnięta twarz kobiety ze zbliżeniem na makijaż, pocałunek w czoło

Pielęgnacja jednak zostawiła u mnie więcej szkód, niż zastała. Nie wrócę do kosmetyków Mary Kay i ich ponownie nie kupię. Chociaż makijaż też był z tej firmy i podkład, korektor, cienie  dobrze się trzymały, to wiem jednak, że inne kosmetyki byłyby w stanie zapewnić mi podobny efekt. Nie jestem z tych, którzy chcą mieć drogie kosmetyki, nawet jeśli tylko dobrze wyglądają na półce.

Podsumowując, makijaż był wykonany według mojego życzenia, dokładnie i starannie. Wyszedł lżejszy niż chciałam, ale bardzo mi się podobał i spełnił 100% oczekiwań. Pani makijażystka dobrze to robi. Mama i babcia też dobrze wyglądały. Niesmak pozostał jedynie po kosmetykach do pielęgnacji i ocenie mojego stanu skóry, która pozostaje pod opieką kosmetologa - tutaj wpis o mojej skórze spod ręki kosmetologa.

Mieliście styczność z kosmetykami MK? Polubiliście pielęgnację bardziej dzięki tej firmie, a może macie takie doświadczenia z nimi jak ja? Kolorówka dla mnie była spoko, ale mogę tak powiedzieć o wielu firmach w tej kwestii, jak jest u Was?

Zazmaczam, że moje opinie są moim subiektywnym osądem danych produktów po stosowaniu ich na mojej własnej twarzy przez ponad 2 miesiące. Nie wykluczam i nie neguję faktu, że możecie się lubić z tymi kosmetykami.
Dla mnie są one po prostu za słabe, choć muszę przyznać, że są też wydajne, bo nie mogę się ich pozbyć...

środa, 8 kwietnia 2020

Kosmetyki Mary Kay Time Wise

Kosmetyki Mary Kay Time Wise

Moja szczera opinia i efekty pielęgnacji na twarzy


Cały "cudowny zestaw" wraz z płynem trafiły w moje ręce na początku lutego. To znowu kosmetyki niezbyt popularne, bo niedostępne w drogeriach, a dostęp do nich zyskałam poprzez makijażystkę. Czy jestem zachwycona, bo zestaw jest cudowny? Przeczytajcie, a ja napiszę wszystko, co udało mi się zauważyć przez 2 miesiące stosowania.

twarz dziewczyny, dymek myśli z kosmetykami w środku

Znowu biorę się za coś, co ma dość zamknięte grono odbiorców i choć na stronie internetowej poznamy ceny wszystkich produktów, to nie kupimy ich tak łatwo. Umożliwi nam to tylko konsultantka, którą - dla ułatwienia - zasugeruje nam już strona, wyszukując najbliższej np. po kodzie pocztowym. Ja te kosmetyki "dostałam" w prezencie, nie zdążyłam zastanowić się na chłodno ani zrobić dokładnego researchu. Niestety.

Cudowny Zestaw Time Wise i Płyn Nawilżająco-Odświeżający Mary Kay oraz moja opinia o nich

Mój zestaw - jego nazwa to Cudowny Zestaw - składa się z trzech kremów - na dzień i na noc oraz pod oczy, mleczka - dość gęstej emulsji (Oczyszczające Mleczko 4w1 Age Minimize 3D™ TimeWise®) i Płynu Nawilżającego z kwasem hialuronowym.

Co jest w tych kosmetykach? Możecie o to zapytać, ale ja niestety teraz nie mogę stwierdzić, bo pudełek już nie mam, a składu nie da się znaleźć w oczywisty sposób w internecie. To w zasadzie powszechna praktyka wśród takich marek, dla mnie frustrująca. Od razu nasuwa mi się pytanie, czy mają coś do ukrycia...

Co do składów jestem pewna jednego - emulsja myjąca ma na drugim lub trzecim miejscu betainę kokamidopropylową, co czyni ją dość mocnym myjadłem - prawie na poziomie zwykłego żelu do twarzy. Krem na noc ma wysoko silikon, który niestety mi nie służy, a wszystkie sera nakładane pod niego są jakby neutralizowane przez to i dosłownie znikają. Brak nawilżenia!

Krem na dzień (stosowałam ten bez filtra, a teraz mam też ten z filtrem, bo przez pomyłkę dostałam ten pierwszy, a później wymieniłam) i on nie był taki zły. W samym wrażeniu "dotykowym" oba dość dobrze się rozprowadzały. Makijaż też raczej OK się na nich trzymał, ale nie maluję się zbyt często, ani nie mam problemów z utrzymywaniem na co dzień. Tak jak wiecie, na kremie do twarzy.

Krem z filtrem zostawia biały nalot (z filtra, to dość normalne) na dość długo, ale oprócz tego nie różni się wiele od zwykłego filtra. Niestety ani w kontekście nawilżania, ani świecenia. Przed urlopem kupiłam 50-tkę z SunOzon (polecam naprawdę) i 50 ml kosztowało mnie o wieeeele mniej niż 48g Mary Kay. Nie sądzę, że kosztował 4 czy 5 zł, jak to pokazują teraz na stronie, ale nawet gdyby kosztował 15, to mogłabym kupić 9 za jeden z MK. A ochrona o wiele wyższa.

Recenzja kosmetyków Mary Kay Time Wise


Oprócz cudownego zestawu i płynu nawilżającego stosowałam też przez około 2 tygodnie krem - uwaga - intensywnie nawilżający. Jego skład opierał się na wodzie (normalka), glicerynie, a następnie parafinie. Jak dla mnie spoko, moja twarz lubi się z parafiną, ale działanie nawilżające wydaje mi się dalece przereklamowane w tym wypadku, a cena... skutecznie odrzuca.

Dawno nic nie pisałam, ale również dawno nic mnie aż tak nie wkurzyło! Mimo najlepszych intencji - ze strony obdarowującego mnie, wspominanej makijażystki i nawet moich własnych wysiłków co do wiary w te kosmetyki, determinacji i stosowania ich w jak najkorzystniejszej konfiguracji - muszę to napisać. To nie działa. Naprawdę nie działa lepiej niż zwykły krem za 20 zł, np. z Bielendy.

Wszystkie składniki są tutaj w takiej ilości jak w kremach drogeryjnych. Choćby nie wiadomo jak cudowne, stężenia nie mogą być "działające", bo wtedy stają się potencjalnie niebezpieczne, a przecież są to kosmetyki do stosowania w domu. Cudowny resweratrol... dla mnie lepiej byłoby go przyjmować doustnie - przeczytajcie sobie na poradnikzdrowie o nim.

Mleczko podobno działa od razu jak tonik, ale przecież wszyscy wiemy, jak kończy się nieużywanie tonika. U mnie podobnie kończy się też używanie tych kosmetyków...

Kosmetyki z katalogu Mary Kay


Cudowny Zestaw Time Wise... No nie jest aż tak cudowny. Zwłaszcza jego cena. I tu niestety sprawdzają się te ostre opinie - kolejna "marka premium" z katalogowymi produktami, konsultantkami, świetnym marketingiem i wysokimi cenami niestojącymi w równowadze z jakością.

Uwaga, za zestaw plus wodę zapłaciliśmy 511 zł. Cena jak ze strony internetowej. Znalazłam konsultantki na OLX, za sam zestaw (oczywiście nowy) możemy zapłacić od 260 do 340 zł, to już daje duży obraz marży, jaką można na tym uzyskać.

Od razu przypomina mi się kolagen Souvre (na który nabrała się moja mama), FM (gdzie chemia domowa przynajmniej działa i nigdy nie kupiłam żadnego kremu) i AVON (gdzie ceny może i nie są wysokie, ale jakość... w przypadku wielu kosmetyków porównywalna do opisywanych).

Oczywiście, że znam też firmy, które podobnie funkcjonują i kosmetyki od nich działają, np. Frei Haut, o których pisałam już kiedyś w odniesieniu do mojej kosmetolog. Możecie poczytać o mojej cerze i problemach z nią okiem kosmetologa, jeśli chcecie wgłębić się w temat albo odświeżyć pamięć.

obraz skóry z lekkimi wypryskami na policzkach
skóra policzków z bliska
Dorzucam aktualne zdjęcie skóry na moich policzkach. I o ile bywało gorzej, to działanie cudownego zestawu niestety nie jest na tyle cudowne, żeby zapobiec ponownemu pogarszaniu. Możecie też zauważyć, że wiele miejsc wykazuje "suche skórki", których zwykle nie mam. Myślę, że powoduje to emulsja myjąca, która tak mocno mnie ściąga i ma za zadanie złuszczać. Przy delikatnej skórze nie do końca tędy droga.

Używałam kosmetyków Mary Kay od początku lutego, żeby sprawdzić, czy moja skóra lepiej zachowa się przy makijażu. Cel był dość jasny - piękny makijaż ślubny (widzicie go na zdjęciu okładkowym). Skóra miała za zadanie (wg pani makijażystki) wypić podkład. Wcześniej nie do końca dobrze przyjmowała totalnie wodoodporny, pancerny podkład. Czy ja uważam to za dobre właściwości skóry? Odpowiedź zostawię dla siebie.

Nawilżanie skóry twarzy kosmetykami Mary Kay? 


Jeśli macie cerę suchą, wrażliwą, naczynkową lub z trądzikiem różowatym - to z grubsza moja charakterystyka - to z Mary Kay Time Wise się nie polubicie. Ani skład, ani działanie (w przeciwieństwie do ceny) nie powalają. W odbudowie płaszcza hydrolipidowego nie pomogą, co najwyżej złuszczą.

Największy problem w makijażu twarzy był na czole, gdzie Sylwia - moja kosmetolog wspominana we wpisach wyżej, zawsze chwali najbardziej stan mojej skóry właśnie w tym rejonie. Jest tam trochę grubsza, nie taka czerwona i cienka. Pani makijażystka zaś podkreślała, że jest sucha i niezłuszczona, a przyszłam do niej 3 dni po kwasie w salonie. Zaczęła od nakłonienia mnie do peelingu i zrugała za to, że nie maluję się na co dzień... Ogólnie nie mogłyśmy się dogadać na pierwszym próbnym - ale chyba opiszę Wam to osobno.

Z makijażu wyszłam zapłakana i z torbą kosmetyków za gruby hajs. Używałam ich w domu i do czasu makijażu głównego cel został osiągnięty - 22 lutego podkład wyglądał lepiej - choć zastosowałyśmy bardziej nawilżającą mieszankę podkładów z odrobiną tego trwałego. Pod podkładem była zaś mocno nawilżająca baza i krem z parafiną.

Jakie są efekty tej pielęgnacji?


W tym czasie moja skóra dużo mocniej zaczęła się czerwienić na policzkach, znowu zrobiła się reaktywna, częściej pojawiały się wypryski na policzkach, a ja nie mogłam opanować uczucia suchości. Dodatkowo ja od początku stosowałam krem myjący 1 raz dziennie. Aż boję się wyobrażać, co by było ze mną, jakbym stosowała się do zaleceń pani konsultantki i używała tylko kremów i kosmetyków z MK.

Rozmowy i makijaże próbne utwierdziły mnie w tym, co pokazuje się w instagramowym świecie beauty i na jutubie. Uważam, że skoro cel makijażystek to cienka, napięta skóra, to wolę się nie malować, niż katować moją zbyt wrażliwą peelingami non stop, a o bezwzględnym zakazie tego procederu na mojej twarzy pisałam już podczas opisu mojej wizyty na konsultacji u kosmetologa.

Jeśli macie jakieś pytania czy uwagi, to chętnie Wam odpiszę. Mam nadzieję, że nie zlecą się tu żadne konsultantki, choć ja zawsze podkreślam - moje opinie są moje. Moja skóra jest wymagająca. Wszystkie preferencje indywidualne uważam za zasadne, aczkolwiek u mnie Mary Kay nie działa lepiej niż kremy drogeryjne i muszę to napisać, żeby ktoś robiący research dał radę się zastanowić poważniej.


Komu polecam pielęgnację Mary Kay?


Całkiem szczerze - osobom z dużym budżetem i niewymagającą cerą, tolerującą silikony.
Jeśli Wasza pielęgnacja zawiera sporo błędów, bo np. nie zmywacie płynu micelarnego i dostaniecie poradę od konsultantki, to wtedy przejście do odrobinę lepszej rutyny już dużo zmieni. Podsumowując, jeśli macie spory budżet, to wtedy... "Kto bogatemu zabroni"?

Jeśli jednak jesteś zdesperowana, jak ja, i szukasz czegoś, co Cię cudownie wyprowadzi... Nie licz na to z tymi kosmetykami. Za 500 zł zrobisz 3 wizyty na kwas w salonie, a profesjonalnego kosmetologa będę polecać zawsze.

Polecany post

Szampon - jaki wybrać i jak go dobrać

Kompendium o skórze głowy Skoro wiele z Was nie stosuje metody CG (i ja w pełni rozumiem wskazania, które to wymuszają), a wszelkie pro...