środa, 17 sierpnia 2022

Jak wyglądały moje dwa porody w odstępie 565 dni

Śmiech przez łzy, nocne spacery i „no jednak zabłądziliśmy”

Historia mojego pierwszego porodu nie jest niezwykła. Urodziłam córkę wywalczonymi siłami natury w szpitalu powiatowym w Oleśnicy. To była naprawdę zimowa niedziela. Mróz około 10 stopni poniżej zera, 24 stycznia, a w samej Oleśnicy padał śnieg! Nie udało mi się z tym śniegiem na ślub, to udało się na poród. W domu na wpół trzeźwo myśląca założyłam na siebie na szybko letnią sukienkę, z której zrobiłam długą spódnicę, polar, kurtkę i kozaki a'la emu. Oczywiście nogi miałam gołe, bo co bym mogła założyć? Wody sączyły się nie jakoś obficie, ale skąd bym mogła wiedzieć, czy zaraz nie chlusną?! Mąż położył mi podkład higieniczny na siedzeniu, ja otworzyłam już paczkę poporodowych i tak uzbrojeni wsiedliśmy do auta. Jeszcze mi się oberwało! Bo „przeze mnie” poszliśmy spać tak późno i nie mieliśmy siły wstać. Mąż przeciągał wyjście z domu, jak tylko mógł, a ja zajmowałam się sobą w łazience. W końcu go wywołałam, zabraliśmy spakowaną walizkę, plecak z dokumentami i wodą do picia, i w drogę, hen w nieznane. Oj, jakże to był zły pomysł, że jechaliśmy w nieznane... Pod szpital dojechaliśmy bez żadnych problemów, jakieś 40 minut maksymalnie nam to zajęło. Ale... gdzie by tu zaparkować i gdzie iść?! Strzałki dookoła szpitala prowadziły w coraz to inne miejsca, sytuacja COVIDowa wymusiła inny system. Wszystkie drzwi zamknięte, nikoguśko na zewnątrz, ciemno, środek nocy, więc pospacerowaliśmy jeszcze z 15 minut w padającym śniegu, ze skurczami i walizką. Mnie skurcze cisną coraz bardziej, mąż się wkurza, bo strzałki tam, to i my tam, a tam zamknięte na 3 spusty. Mała się pcha na świat, co skurcz to bardziej mi mokro, po nogach pizga, po twarzy pizga, no wcale mi nie do śmiechu. Aż w końcu oświeceni kierujemy się do głównego wejścia i pierwsze co robi pani dyżurna, to wręczenie nam formularzy COVIDowych, urwanie rączki od mojej ogromnej walizy i wygonienie męża do samochodu. Potem jadę tą windą, nikogo nie ma, targam walizę i... więcej niżej. A ja wyobrażam sobie teraz tę sytuację i to się świetnie nadaje do czarnej komedii. Żałuję, że nie umiem tego tak dobrze opisać, popracuję nad tym!



Jak zaczynał się pierwszy poród i skurcze przepowiadające

Teraz suche fakty, opis całej sytuacji dzień po porodzie. Najlepiej pokazuje ramy czasowe i że poszło w miarę szybko. O komplikacjach nieco niżej.

Żeby zawrzeć wszystkie niezbędne fakty o moim przypadku, musimy cofnąć się do dnia dziadka - piątku 22.01.21 r. który to cały obfitował w skurcze przepowiadające. Nie były to całkowicie bezbolesne, maksymalnie 30-sekundowe i rytmiczne skurcze macicy, a takie dość mocne skurcze miesiączkowe. Trwały i po 3 minuty z wyraźnym szczytem i po 1:30, miały różne odstępy, ale też były regularne. Nie były jednak na tyle silne i nie towarzyszyły im inne objawy, żeby już jechać do szpitala. Choć niepokoiły mnie lekko słabsze ruchy dziecka. Kiedy już malutka zaczęła się ruszać „po swojemu”, byłam spokojna. Posprzątałam w mieszkaniu, byliśmy na spacerze, dzień jak co dzień. Jakoś nawet się zdrzemnęłam do soboty nad ranem - wtedy tak samo jak dzień wcześniej około 5:30 zaczęły się skurcze przepowiadające. Były podobne, więc też za bardzo się nie przejęłam, choć musiał mi odejść czop śluzowy, bo znalazłam sporo brunatnej wydzieliny, która kontynuowała brudzenie przez cały dzień. Akcja skurczowa minęła około 16, czyli dużo wcześniej niż w piątek i przespałam całe popołudnie. Później oglądaliśmy serial, jedliśmy obiad i na koniec - zagraliśmy w grę. Włączyliśmy sobie Just Dance Now na telewizorze i wytańczyliśmy 4 darmowe piosenki na dwa telefony, gdzie w jednej zdobyłam poziom legendarny! Czaicie? Po skurczach przepowiadających i na 2 dni przed terminem, no YOLO. Poszliśmy spać po prysznicu około 2 czy 3 nad ranem... A o 3:45 obudził mnie mocniejszy skurcz i uczucie napierania. Niespodzianka! Zaczęły odchodzić wody! Były różowawe, podbiegały krwią i jeszcze te skurcze... Uruchomiły się też o wiele mocniej w okolicy krzyża i wiedziałam, że nie ma na co czekać, choć koleżanki mówiły, że akcje przepowiadające miały na długo przed porodem. Skurcze bolesne i narastające miałam od razu co 3-5 minut, plus te wody, więc prawie od razu pojechaliśmy do szpitala. Najpierw jeszcze spędziłam trochę czasu na toalecie. Nie wiem ile z tego to sprawa nerwów, a ile naturalnego oczyszczania się organizmu. Poczytałam na Rodzić po ludzku, kiedy jechać do szpitala, trzy razy o odpływających wodach i skurczach i upewniłam się, że nie panikuję. W każdym razie około 4:45 ruszyliśmy spakowani do auta, a o 5:25 wypełniałam już ankietę na COVID w szpitalu. Potem izba przyjęć, KTG, formalności... Myślałam, że nie zejdę z tej kozetki nigdy, na z pół godziny mnie tam przypięli, wody się cały czas sączyły, a ja dostałam już naprawdę silnych bóli, że aż pytałam, czy muszę leżeć... A w tym czasie pielęgniarka wypełniała papiery, które potem wszystkie musiałam podpisać. I oczywiście zrobiła błąd w nazwisku. Potem badanie ginekologiczne i USG w drugim gabinecie - rozwarcie 6 cm, mnóstwo wód dookoła, maluszek na USG około 3 kg. Zostałam wysłana od razu na porodówkę i kazali mi wołać męża - zaprowadzili mnie tam i jakimś dziwnym trafem była już prawie 7, a on cały czas siedział w aucie. Przypominam - w zimie i przy 10-stopniowym mrozie. Chociaż miał koc! Naszą położną była pani Ewelina, z którą podczas porodu nie za bardzo zdążyłam pogadać, bo byłam skupiona na bólu. Próbowała doradzać nam ćwiczenia na piłce, na którą jak tylko usiadłam, poczułam, że to błąd, bo chyba rozwierająca się szyjka, i wszystko inne, sprawiała wrażenie, że już na czymś siedzę. Więc po wskazaniu, że powinnam być podpięta do KTG, pozostały czas spędziłam już na łóżku porodowym. Wiem jeszcze, że podczas któregoś partego też się wysikałam, bo druga położna niechętnie to przyznała podczas badania. Reszta wspomnień, aż do 10:18 to apogeum, symfonia alarmu z KTG przeplatana moim oddychaniem i zawodzeniem. A później wyszedł ten malutki szkrab na świat i już płakał, żeby się z nami przywitać.

To jak w końcu było z tym porodem? Jak wyglądał mój poród dokładnie?

Opis z akapitu wyżej jest dość trafny, bo rzeczywiście pamiętam to jako symfonię alarmu z KTG. To dziadostwo cały czas wyło. I ja, i mąż musieliśmy dociskać elektrody do brzucha, żeby było słychać serce dziecka, a moje możliwości ruchowe zostały ograniczone do minimum. I z perspektywy czasu tak to właśnie wyglądało. Bardzo mało pamiętam z tamtego porodu. Dosłownie byłam tak skupiona na bólu i czasie od skurczu do skurczu, że musiałam wyglądać na półprzytomną. Mąż był przerażony, ja obolała, bezsilna i w końcu płacząca. No ale, od początku!

Wypełnianie papierów spod KTG na izbie przyjęć już pominę, przejdę od razu do pani lekarki, na którą musiałam trochę poczekać, bo akurat spała. Choć udało mi się, bo niedługo po mnie przyszła kolejna dziewczyna i nasiedziała się w poczekalni zdecydowanie dłużej. Przed badaniem byłam ostatni raz na siku, nawet zmieniłam sobie podkład, z którego już wyciekało. Swoją drogą - mega chłonne to ustrojstwo! Zrobiłam to raczej niepotrzebnie, bo potem pani lekarka oczywiście kazała mi się rozebrać. Przy badaniu wody, potem USG i wody, potem na salę porodów i spoko. Ale moment! Za chwilę okazało się, że to jednak nie tu i jeszcze przenosiny na koniec korytarza. Przyszła nasza położna Ewelina, chyba akurat rozpoczęła pracę o 7 i się zaczęło. Choć najpierw jeszcze zapytała, czy nie chcę lewatywy.

Metodami, jakie stosowaliśmy, były pozycje kolankowo-łokciowe i trochę bardziej pionowe na łóżku porodowym. Proponowano mi gaz, ale skurcze tak dawały mi się we znaki, że „nie miałam czasu” go wdychać. Główka źle się wstawiała, przez co ból, czynności skurczowe i przechodzenie przez kanał rodny trwały o wiele dłużej niż by mogły. W końcu na porodówkę wezwane zostały dodatkowe osoby z personelu, starsza położna, a nawet lekarz, który już pytał mnie o zgodę na zastosowanie vacuum. Starsza położna już zdążyła naciąć krocze po krótkim komunikacie „nacinamy krocze”, a mnie zostawili taką rozkraczoną, otumanioną i przerażoną prawie samą sobie, bo decyzje padały gdzieś obok. Dobrze, że był przy mnie mąż. Dosłownie w ostatniej chwili przed sięgnięciem po vacuum, na co ja nie zgodziłam się od razu, tylko skierowałam na niego swój błagalny wzrok, zaproponował, żeby podnieść mi oparcie łóżka porodowego wyżej, żeby pomogła nam grawitacja. I rzeczywiście. Ze 2-3 parte skurcze później udało się wydostać maluszka całkowicie naturalnie. Choć tętno zanikało i każda chwila była już cenna, a mała przez to dostała 8 punktów w pierwszej minucie życia, to uniknęliśmy wszystkich komplikacji związanych z próżnociągiem. A punkty już potem były i tak na maksa.Największe niedogodności spotkały mnie przez szycie nacięcia. Nie wiem, czy było zrobione ciaśniej niż trzeba, czy przez to, że nacięte zostały różne warstwy, to bardzo długo odczuwałam mocno bolesne ciągniecie i pieczenie w tej okolicy. Ulga przyszła dopiero po 2 tygodniach, gdy położna jednak wycięła mi rozpuszczalne szwy. Dlatego polecam Wam, jeśli się męczycie, zdejmijcie szwy wcześniej, jeszcze zanim się rozpuszczą, jeśli nie macie przeciwwskazań, a czujecie duży dyskomfort.

Czy drugi poród jest łatwiejszy?


Drugi poród też mam już za sobą. Tak, tyle czasu zbierałam się do skończenia tego postu, że aż zdążyłam urodzić drugi raz. Wybrałam szpital w mniejszej miejscowości, dalej od Wrocławia, a bliżej mojej obecnej lokalizacji. Ale porównam Wam te szpitale krótko i chętnie przedstawię plusy i minusy z mojej perspektywy już na samym końcu.
Tym razem sytuacja mnie zaskoczyła. 12.08, też w piątek, a żeby było śmieszniej, w urodziny mojego taty i dziadka dziewczynek, około 17 zaczęłam czuć ból brzucha. Później doszłam już do wniosku, że może to skurcze przepowiadające, w końcu został już tylko tydzień do terminu. Spakowałam wszystkie potrzebne wyniki badań i kartę ciąży na „w razie wu” do plecaka i pojechaliśmy na urodzinową kolację do restauracji. Skurcze były nieregularne i niezbyt mocne, co 10 i nawet 16 minut, nie trwały długo. Zjedliśmy i wróciliśmy do domu, podczas jazdy autem miałam z pół godziny przerwy, myślałam, że wszystko się rozwieje. Dopakowałam walizkę i postanowiłam się położyć, żeby już odpocząć, bo skurcze wróciły, a nie chciałam ich pogłębiać. Niestety, nie udało się. Około 23 bolało już coraz mocniej, a po północy skurcze były już co 4-5 minut i czułam je znowu w okolicy krzyża. Choć z tej strony mnie trochę oszczędziły, bo bóle krzyżowe za pierwszym razem miałam o wiele mocniejsze. Około 1 postanowiłam iść pod prysznic, ale najpierw okazało się, że muszę też do łazienki. Na bieliźnie znalazłam tym razem krwawe ślady. To był dla mnie jasny sygnał, że już pora myśleć o szpitalu, choć skurcze co 2-3 minuty nie pozostawiały wątpliwości. Na izbie przyjęć przestałam mierzyć ich częstotliwość, było chyba 11 po 2 w nocy. Gdy w końcu położna zeszła po mnie na SOR, zabrała od razu mnie i męża, który jeszcze poleciał po walizkę do auta. Pojechaliśmy windą na 3 piętro, a na górze zbadała mi 4-5 cm rozwarcia i podpięła pod KTG. Bolało, ale znośniej. Wypełnialiśmy wszystkie papiery, dostałam koszulę szpitalną i razem z mężem poszliśmy do wolnej sali chorych, gdzie czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków. Skurcze dość mocno mi doskwierały, bo były już częste, ale na stojąco i chodząc, starałam się sprowadzać małą niżej. Wzięłam prysznic, przebrałam się i jakoś trwaliśmy w tych skurczach. W pewnym momencie powiedziałam do męża, że już nie daję rady więcej na stojąco i poszliśmy do sali porodowej. Było już chyba 7 czy 8 cm rozwarcia, pewnie około 4 w nocy i już nie wracaliśmy do naszej sali, bo stwierdziłam, że nie mam na to siły. Jeszcze próbowałam różnych pozycji tam, ale uginanie nóg w kolanach i kręcenie miednicą nie było zbyt relaksujące. A może trzeba było wtedy poprosić o piłkę! No cóż, za późno. Na ostatnie chwile (które tak naprawdę były raczej godzinami, ale nie zrobiłam dokładnych notatek, wybaczcie!) weszłam już na to łóżko porodowe. Kombinowaliśmy z wysokością oparcia, przez pewien czas byłam też na lewym boku, żeby kość ogonowa nie blokowała schodzenia główki (swoją drogą fajna sugestia położnej, choć nie było mi zbyt wygodnie). Miałam do wdychania gaz podczas skurczów, ale, szczerze mówiąc, nie widzę różnicy z jego zastosowania. Mąż podawał mi ustnik na 4-5 wdechów, może to za mało, żeby coś poczuć, a może akurat, żeby nie zemdliło. Wiem, że na pewno pozwoliło mi to głębiej oddychać w czasie samego skurczu, więc ma to jakieś plusy. Niebawem przyszły parte lub jak to położna nazwała „popierające”, więc odwróciłam się już na plecy i tak spędziłam resztę czasu. Od początku lekko krwawiłam z szyjki, a w końcu podczas porodu główki ostatni jej fragment mi pękł, bo rozwarcie jakoś tak uparcie nie szło na całość, więc jestem zeszyta i wewnątrz i na zewnątrz.

Drugi poród wcale nie był łatwiejszy


Sam czas na fotelu wspominam źle, bo co tu dużo pisać. Bolało. W ogóle że wspominam to już jakiś sukces. Albo i nie w sumie, bo w porównaniu z pierwszym razem to teraz wypada bólowo gorzej. Cały czas byłam świadoma, między skurczami uspokajałam oddech, zadawałam mnóstwo pytań położnej (czy cokolwiek możemy zrobić, żeby to przyspieszyć, żeby ta szyjka się szybciej rozwarła, żeby ta główka już zeszła nam w dół i czy wszystko ok, bo poprzednio główka była źle ułożona… I okazało się dopiero już podczas rodzenia, że faktycznie była wstawiona szerszą częścią i szło przez to ciężej!!! - tzw. położenie potyliczne), ale czekałyśmy, trochę parłam żeby pomóc. O 6 pękł mi samoistnie pęcherz płodowy i wylały się czyste wody. Śmieszne uczucie, chlusnęło na podłogę, czułam ciepło, ale niestety nie widziałam. Mała była dobrze dotleniona i tętno jej nie zanikało, bardzo duży plus, więc nikt nigdzie się nie spieszył. Oprócz mnie rzecz jasna. Chyba nie umiem tego bólu i wrażeń dokładnie opisać. Nie trwało to bardzo długo, ale przyszedł taki czas, że każdy kolejny skurcz to było już przepełnienie wiadra goryczy, chwila ulgi i znowu coraz gorzej i dłużej. Uważam, że mam wysoki próg bólu, ale już tylko chciałam, żeby to się skończyło. No i w końcu położna stwierdziła, że krocze się zaczyna napinać i główka w końcu schodzi. Wtedy jeszcze tego nie czułam, ale za dwa skurcze już tak. Położna lekko pomagała, gdy na skurczu masowała szyjkę macicy. Miałam wrażenie, że skurcz jest mocniejszy i łatwiej mi przeć. Wtedy zaczęło dziać się najciekawsze. Bo było faktycznie tak, jak to opisują na rodzić po ludzku, czyli parcie takie, jak na kupę. Główka tak rozciąga pochwę, że przygniata odbytnicę i czuć ją jednocześnie w obu miejscach. No i niestety, sama idzie jakby za wolno i aż chce się ją wypychać. (Słyszałam, że coraz popularniejsze jest, aby „gasić świeczki” i nie przeć, ale jeśli Was to ciekawi, to poczytajcie gdzie indziej). Mocne parcie zaczęło się koło 7 i akurat nadeszła zmiana położnych. Pani Renia, która do tej pory mnie prowadziła, powiedziała „chodź Bożenka, będziesz rodzić” i druga pani położna założyła fartuch, rękawiczki i jakby nigdy nic podeszła do mnie. Podczas zmiany mieliśmy tam z 5 osób publiczności. Ale nie przeszkadzało mi to, podobnie jak w Oleśnicy. Czasami nie liczy się nic. No i z panią Bożenką szło jakoś lepiej, no ale właśnie zaczęła się druga faza porodu. Na niby pełnym rozwarciu dostałam też kroplówkę z oksytocyną, żeby wzmocnić skurcze i przyspieszyć sytuację. Już było blisko, więc zaczęła mi wkładać do pochwy obie ręce w poszukiwaniu główki. Wtedy też próbowała tę szyjkę z niej zsunąć, ale niestety szyjka była naciągnięta i pękła. Pani Bożenka poradziła lekko się wygiąć, brodę ciągnąć do mostka, a miednicę w górę, oddychać i naprawdę szło lepiej i miałam wrażenie, że mała przesuwa się szybciej. W pewnej chwili skurcze były tak mocne i bolesne, że aż nie miałam siły przeć i chciałam wewnętrznie stamtąd uciec. Wyobraźcie sobie, że aż na tym fotelu podjechałam wyżej o kilka cm. Dopiero położna znowu kazała mi nie uciekać, wypchnąć miednicę w jej stronę, mocno wypychać jej palce i tak pokazała się główka. Skurcze były długie i musiałam przeć po kilka razy na jednym, aż do utraty tchu, powietrza, siły. Raz nawet zakręciło mi się w głowie, co mocno mnie przestraszyło. Głupio byłoby tak zemdleć w środku akcji. Na tym końcowym etapie już wcale nie wdychałam gazu. No i jak wyszła główka, co niestety wymagało jeszcze przerwy na oddech i taka utknięta dawała mocne wrażenia rozrywkowe, to chwila moment i cała kruszynka o 7:10 była z nami. A potem tylko ostatni raz, po przecięciu pępowiny, gdy już mała leżała na mnie i zrobiła szybki sik na mamusię, wyparłam łożysko. Wyszło ładnie całe, więc żadnego łyżeczkowania nie potrzebowałam. Przez krwawienie z szyjki małą zabrali ze mnie dość szybko i tatuś poszedł z nią na wycieranie, mierzenie i ważenie. 

Ogólnie mąż tym razem podawał mi nie tylko wodę, ale też znieczulenie. Znowu nie czułam się dobrze z dotykiem, więc tak naprawdę sama nie wiem, jak on czuł się, będąc cały czas ze mną tym razem. Widziałam, że przysypiał na krzesełku, bo też miał nockę i chociaż nic go nie bolało. A później przeciął pępowinę. I w sumie tym razem jego rola jakoś tak zeszła na drugi plan, ale jestem mu wdzięczna, że był. Po prostu. Sama świadomość podtrzymywała mnie na duchu.

Czy najgorsze w porodzie jest to co po porodzie?


No a mnie zaczęli wtedy szyć. Takie wrażenia to tylko w horrorach. Bo skoro szyjka pękła, to trzeba było wzierników, lamp, więcej igieł i sprzętu. Samego szycia było też więcej, bo lekarz miał cieńszą nitkę, która chyba puściła na którymś szwie i poprawiał grubszą. No czarna komedia. Ale to pół biedy, bo ze znieczuleniem. Potem było szycie skóry na żywca. No cóż, nie wiem, co było gorsze, czy poród główki, czy to szycie. Czułam każde ostre wbicie, przeciąganie nitki i kolejne wbicie. Niby 3 szwy, a taki scenariusz 6 razy. I te super słowa lekarza „niech pani podziękuje córce”.

Przez to, że w sali porodowej nie mieliśmy kangurowania, na salę chorych położne zawiozły mnie na łóżku transportowym. Chyba jakieś procedury bezpieczeństwa, żebym nie zemdlała po drodze. Malutka już ubrana przyjechała zaraz potem i praktycznie od razu przystawiła się do piersi. Ssała ponad 40 minut, podczas których zdążyliśmy pogadać z dziadkami i chyba zasnęła. Więc kangurowania nie było. Takie z 10 minut na mnie od razu po wyjęciu z brzucha. Na tatusiu wcale. Co jest dużą różnicą w porównaniu z Oleśnicą, jeśli komuś bardzo na tym zależy. Pod tym względem w Oleśnicy mieliśmy luksus chyba z 2 godzin z noworodkiem sam na sam. No ale mąż nie mógł być z nami nigdzie indziej i potem bez odwiedzin. Po kangurowaniu w Oleśnicy poszedł ze mną pod prysznic i pomógł się ogarnąć. Tutaj pod prysznicem byłam dopiero jak przyjechał do mnie drugi raz po około 8h. Wcześniej kręciło mi się w głowie i nie miałam siły wstać. Pierwszy raz poszłam się wysikać około 13.
No i nie, w tytule tego fragmentu wcale nie miałam na myśli, że wychowanie i obsługa noworodka jest o wiele bardziej wymagające i „bolesne” niż sam poród. Tak się umówmy.

Różnice między pierwszym a drugim porodem w kontekście szpitala


Tym razem nie byłam na szkole rodzenia, nie masowałam krocza, nie smarowałam brzucha, a wszystko było bardzo podobnie. Choć ciało już lepiej wiedziało o co chodzi, ja miałam więcej sił i trzeźwość umysłu. Mogę powiedzieć, że tym razem urodziłam ŚWIADOMIE. Czułam każdy centymetr swojego ciała i tę małą kruszynkę, która je opuszcza.

Różnice w szpitalach:

poród - łagodzenie bólu, metody wertykalne, piłka, worek, regulowane łóżko porodowe - dla mnie bullshit i wszystko tak samo, chcesz coś, co mogą dać to masz (gaz i tu i tu),sale porodowe - w Oleśnicy faktycznie po remoncie, ale duży ruch, to dużo sal, tutaj podobnie, ale chyba niestety tylko jedna, którą chyba można dostosować do 2 rodzących, ale nie chcę pisać więcej, bo naprawdę się tym nie interesowałam,

położne - w Oleśnicy wtedy najbardziej decydujący o wyborze szpitala czynnik: młoda, ambitna kadra, dziewczyny zafascynowane nowościami, bardzo aktywne, pomocne, dużo instrukcji (pani Ewelina), ale przy komplikacjach niezbędne było zawołanie bardziej doświadczonej, dużo mniej miłej i uczynnej, a konkretnej położnej, która weszła w czyn; tu w Ząbkowicach bardziej doświadczona życiem od razu, zmęczona po nocce pani Renia, jak widziała, że coś źle robię, to kazała poprawić, dawała sugestie, o 7 z nową energią wkroczyła pani Bożenka, bardzo dobre rady, konkretna pomoc też „w środku”, od razu mówiła, że nie ma potrzeby nacięcia, ale wracając do góry, ja miałam więcej sił i kontaktu,

kangurowanie w Oleśnicy przykładne, a nawet wydłużone dzięki babeczce, która rodziła po mnie i chciała lewatywę, przez co zajęła jedyną łazienkę w pobliżu, gdzie po porodzie można wziąć prysznic; tutaj może przez brak większej ilości sal, a może przez moją sytuację, kangurowanie było króciutkie, ale może dzięki temu bardziej ludzkie? Bo ubrana, po pierwszym odsapnięciu, nie taka rozkraczona i rozwalona, dostałam malucha do łóżka, gdzie mogłam ją swobodnie przystawić do piersi. I była położona obok mnie, do jedzenia na leżąco, tak jak mi najwygodniej. Ona też już ubrana, wytarta. Sama nie wiem, co lepiej. Może mąż żałował swojego kontaktu skóra do skóry, ja chyba mam obojętny stosunek do tego,

no i kluczowe dla mnie warunki poporodowe/położnicze - w Ząbkowicach pusty oddział, ale to też kwestia losowa, z trochę większym prawdopodobieństwem na kameralne warunki, na panie położne też trafiłam superowe, tylko jedna noworodkowa już pod koniec pobytu była mniej miła i uczynna, a tak to do końca drugiej doby praktycznie nie musiałam małej nawet przewijać, a małe obłożenie to też większe zainteresowanie; sala była przestronna, na 4 łóżka, a zmieściło by się z 6. W Oleśnicy było mnóstwo ludzi. Sale obłożone, czteroosobowa na ścisk taki, że jak noworodki jeździły w akwariach, to obijały się o siebie, bo nie było swobodnego miejsca na tyle, by przejechać bezkolizyjnie, łazienki starego typu na korytarzu, boksy z prysznicem za zasłonką lub toaletą.

Ostatnią różnicą było traktowanie noworodka - w Oleśnicy można było brać dziecko na chwilę do siebie i kategorycznie odkładać. Raczej od początku matka była rzucona na głęboką wodę z przewijaniem, przebieraniem i ogarnianiem noszenia. Karmienie raczej na siedząco, wspominam to jako karkołomne pozycje, ból pleców, dyskomfort w kroczu i ogólnie pasmo nieprzyjemności. Tutaj swobodnie mogłam od razu spać z malutką, choć łóżka same w sobie też były jakby szersze, a położna tylko nakazała nie spać podczas karmienia, a zachować odstęp.

Różnice, które nie wpłynęły na mnie, a które udało mi się zaobserwować to przede wszystkim pomoc laktacyjna - w Oleśnicy pani typowo doradzająca w sprawach karmienia, sprawdzała wędzidełka, pomagała przystawiać, jeśli kobieta miała duże problemy, a nawet mleko wcześniacze jednej babeczce załatwiła do domu, ogólnie anielica. W Ząbkowicach pani popatrzyła, zapytała, jedna pomacała, czy na pewno jest już mleko. Może i by doradziła jakby coś, ale pewności nie mam.

W Oleśnicy non stop widziałam babki z laktatorami, końcówki były dostępne, butelki chyba też. W Ząbkowicach laktator był, ale końcówki trzeba by było mieć swoje, gdyby ktoś chciał go używać. Za to dawali ligninę do podłożenia sobie, bardziej komfortowe podkłady na łóżko (chyba pul i po prostu poszewki, a nie te potliwe maty poporodowe jednorazowe, które trzeba było sobie przywieźć), no i jak położna brała dziecko rano do mierzenia i ważenia, to jak zmieniała pampersa, to używała szpitalnych, a nie zawsze tylko i wyłącznie prywatnych. Ubranek szpitalnych można było używać i tu i tu. I wenflon bolał mnie tak samo w obu wypadkach.

Gdybym jeszcze o czymś nie wspomniała - pytajcie. I niezależnie od opinii o szpitalu, polecam rozpatrywać porodówkę oddzielnie, bo w przypadku Ząbkowic na szczęście jest ogromna różnica.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pozostawiając komentarz, wyrażasz zgodę na przetwarzanie Twoich danych osobowych oraz akceptujesz Politykę Prywatności.

Chętnie odpowiem na każde pytanie!

Polecany post

Szampon - jaki wybrać i jak go dobrać

Kompendium o skórze głowy Skoro wiele z Was nie stosuje metody CG (i ja w pełni rozumiem wskazania, które to wymuszają), a wszelkie pro...